To była najokrutniejsza egzekucja w historii Polski. Niedoszłego królobójcę męczono długimi godzinami

Był listopadowy poranek 1620 roku, kiedy w stolicy rozległ się krzyk: „król ranny!”. Warszawę w jednej chwili ogarnęła panika. Nikt nie mógł uwierzyć, że ktoś ośmielił się podnieść rękę na samego Zygmunta III Wazę – monarchę, który według ówczesnych przekonań był bożym pomazańcem. Zamachowiec, Michał Piekarski, nie był ani wrogiem politycznym, ani płatnym mordercą. Był Polakiem, szlachcicem, człowiekiem, którego obłęd i urażona duma zaprowadziły ku straszliwemu wyrokowi śmierci.
- Stolica wstrzymuje oddech
- Szok, modlitwy i plotki
- Szalony i niebezpieczny
- Misja: zabić króla
- „Pleść jak Piekarski na mękach”
- Kat i cztery konie – najokrutniejsza egzekucja Rzeczypospolitej
Stolica wstrzymuje oddech
15 listopada 1620 roku zaczął się jak każdy inny. Król Zygmunt III, znany z pobożności i żelaznej dyscypliny, jak zwykle ruszył z królewskiego zamku do kolegiaty św. Jana na poranne nabożeństwo. Trasa była krótka, ledwie kilkadziesiąt kroków, prowadząca odkrytym gankiem między zamkiem a świątynią. Królowi towarzyszyła nieliczna świta, wśród której znajdowali się jego syn Władysław oraz marszałek nadworny Łukasz Opaliński.
W tym czasie w cieniu kamiennych murów, tuż przy wejściu do kościoła, czaił się Michał Piekarski – młody szlachcic z ziemi sandomierskiej, ubrany w czarny kontusz. Od świtu modlił się, by Bóg „dodał mu odwagi”. W dłoniach ściskał czekan – rodzaj bojowego topora. Gdy król zbliżył się do drzwi, Piekarski rzucił się na niego z furią. Pierwszy cios trafił Zygmunta III w ramię, drugi ześlizgnął się po czapce i zranił go w policzek. Trzeci nie doszedł celu – czekan zahaczył o płaszcz jednego z dworzan. Wtedy do akcji ruszyli królewscy strażnicy.
Marszałek Opaliński osłonił króla własnym ciałem, a królewicz Władysław dobył szabli i ciął zamachowca po głowie. W kilka chwil Piekarski leżał na bruku, obezwładniony i krwawiący. Król przeżył, choć jego twarz pozostała na zawsze naznaczona blizną – pamiątką po dniu, w którym po raz pierwszy w historii Rzeczypospolitej szlachcic podniósł rękę na monarchę.
Szok, modlitwy i plotki
Wieść o zamachu rozniosła się po Warszawie szybciej niż bicie dzwonów z katedry. Jeszcze tego samego dnia ludzie zbierali się na placach i w gospodach, przekazując sobie coraz bardziej fantastyczne wersje wydarzeń. Jedni szeptali, że zamachu dokonali Tatarzy przebrani za szlachciców, inni, że to kara boska za pychę króla. Wspominano też niedawną klęskę pod Cecorą, w której zginął hetman Żółkiewski – wielu sądziło, że nieszczęścia spadają na kraj lawiną.
Wśród mieszczan i szlachty panowało niedowierzanie. W Rzeczypospolitej szczycono się tym, że królów się nie morduje – nawet największy wróg korony miał prawo do bezpieczeństwa i honoru. „Królowie w Polsce śpią spokojnie” – mawiano z dumą. Tego dnia mit ten legł w gruzach. W oczach poddanych Zygmunt III stał się ofiarą zamachu nie tylko na siebie, lecz na samą ideę monarchii.
Przeczytaj również: Porwanie Stanisława Augusta Poniatowskiego. Nieudolni zamachowcy i finał jak z farsy.

Szalony i niebezpieczny
Michał Piekarski pochodził z rodziny szlacheckiej herbu Topór. Jego ojciec, zamożny ziemianin z Binkowic w ziemi sandomierskiej, zapewnił mu dobre wychowanie i edukację. W młodości Michał był bystry, ale też gwałtowny. Wszystko zmienił wypadek – upadek z konia lub z dachu (źródła różnią się co do szczegółów), w wyniku którego rozbił sobie głowę. Od tego momentu zaczął przejawiać oznaki choroby psychicznej.
Był kapryśny, porywczy i coraz bardziej niebezpieczny. W przypływie furii miał nawet zabić kucharza i ranić służbę. Rodzina, nie widząc innego wyjścia, wystąpiła do sądu o ubezwłasnowolnienie syna. Orzeczenie pozbawiło go prawa do zarządzania majątkiem i przekazało kontrolę nad dobrami jego krewnym. Dla dumnego szlachcica było to upokorzenie gorsze niż śmierć. Od tej chwili Piekarski żył myślą o zemście – i w jego chorym umyśle winowajcą był sam król.
Misja: zabić króla
W 1610 roku cała Europa zamarła na wieść o zabójstwie króla Francji Henryka IV przez fanatyka Françoisa Ravaillaca. Ten czyn stał się sensacją – i jak się okazało inspiracją dla Piekarskiego. Szlachcic przez lata pielęgnował w sobie myśl, że Bóg przeznaczył mu podobne zadanie. Z czasem zaczął wierzyć, że jest narzędziem boskiej sprawiedliwości, posłanym, aby „uwolnić Rzeczpospolitą od złego władcy”.
Przygotowania trwały niemal dekadę. Piekarski gromadził broń, studiował trasy przejazdów królewskich i obserwował straż na zamku. Według późniejszych zeznań odbył nawet pielgrzymkę do Częstochowy, gdzie modlił się o powodzenie swojego planu. Dla otoczenia był dziwakiem, ale nikt nie traktował jego słów poważnie. Dopiero w listopadzie 1620 roku szaleństwo przerodziło się w czyn.
„Pleść jak Piekarski na mękach”
Schwytany zamachowiec trafił do zamku, gdzie rozpoczęto brutalne przesłuchania. W ówczesnym prawie tortury były powszechnie stosowane – miały „wydobyć prawdę”. Urzędnicy podejrzewali, że za zamachem może stać obcy dwór lub magnacki spisek. Tymczasem Piekarski, z głową owiniętą w bandaże, bełkotał coraz bardziej niezrozumiale.
Mówił, że anioł kazał mu zabić króla. Innym razem twierdził, że słyszał głos z nieba, który rozkazał mu „oczyścić kraj z grzechu”. Wymieniał przypadkowe nazwiska, opowiadał fantastyczne historie o Turkach i Szwedach. Jego słowa tak bardzo rozmijały się z rzeczywistością, że stały się przysłowiowe. Od tego czasu w języku polskim utrwaliło się powiedzenie „pleść jak Piekarski na mękach”, oznaczające mówienie od rzeczy, bez ładu i sensu.
Król – jak głosi tradycja – miał mu nawet wybaczyć. Ale Sejm był bezlitosny. Zamach na majestat był zbrodnią, której nie można było pozostawić bez surowej kary.
Kat i cztery konie – najokrutniejsza egzekucja Rzeczypospolitej
27 listopada 1620 roku, dwa tygodnie po zamachu, Warszawa znów zebrała się tłumnie. Na placu zwanym Piekiełkiem stanęła szubienica, a obok niej – stos drewna i cztery konie zaprzężone do drewnianych drągów. Egzekucję przygotowano z drobiazgową precyzją. Marszałek koronny rozkazał, żeby była „ku przestrodze dla wszystkich, którzy śmią podnieść rękę na majestat”.
Najpierw kat obwoził Piekarskiego po ulicach miasta, a w wyznaczonych miejscach rozżarzonymi szczypcami szarpał jego ciało. Potem włożono mu do prawej dłoni czekan – narzędzie zbrodni – i trzymano nad ogniem, aż „dobrze się przepaliła”. Następnie dłoń odcięto, a chwilę później drugą. Gdy ciało konało z bólu, konie ruszyły, rozrywając je na cztery strony świata. Na koniec zwłoki spalono, a proch – jak zapisano w wyroku – „nabito w działo i wystrzelono w powietrze, aby ślad po bluźniercy zaginął”.
Tak skończył Michał Piekarski – jedyny w polskiej historii niedoszły królobójca.
Źródła:
- Wisner H., Zygmunt III Waza, Wrocław 2006.
- https://www.academia.edu/42932176/Zabi%C4%87_kr%C3%B3la_zamach_Micha%C5%82a_Piekarskiego_na_Zygmunta_III_Waz%C4%99
- https://muzeumwp.pl/timeline/zamach-na-krola-zygmunta-iii-waze/
- https://polskieradio24.pl/artykul/1288442,michal-piekarski-krolobojca-na-mekach