Pod koniec XIX wieku największe miasta dosłownie tonęły w brudzie. Nie dało się tam żyć

Pod koniec XIX wieku największe metropolie świata zmagały się z problemem, który dosłownie zalewał ich ulice – końskim łajnem. Smród, plaga much i rosnąca liczba chorób były codziennością mieszkańców Londynu, Nowego Jorku czy Warszawy. Rozwiązania wydawały się nieosiągalne – aż do momentu, gdy na scenę wkroczył samochód. Z jednej strony uwolnił miasta od końskich odchodów, z drugiej – wprowadził nowe zagrożenia. Czy było warto?
Z tego artykułu dowiesz się:
Konie napędzają miasta
Na początku XIX wieku miasta były pełne zwierząt. Ludzie hodowali na podwórkach kamienic kury, króliki, krowy. Jednak najwięcej było koni, które ciągle były najważniejszym środkiem transportu. Nie był to nowy wynalazek – konie i inne zwierzęta pociągowe były wykorzystywane już w starożytności. Jednak wraz z rewolucją przemysłową i szybkim rozwojem metropolii skala problemu urosła do niewyobrażalnych rozmiarów.
Koń „produkuje” codziennie od 10 do 15 kg odchodów i około litra moczu. W XIX-wiecznym Nowym Jorku pracowało nawet 200 tysięcy koni – co oznaczało, że każdego dnia na ulicach miasta lądowało do 2 tysięcy ton ekskrementów. Z tym śmierdzącym problemem nikt nie umiał sobie poradzić. Odchody były często po prostu spychane na ubocza, tworząc hałdy sięgające kilku metrów. Ich zapach unosił się w powietrzu, a po deszczu ulice zamieniały się w błotniste, cuchnące rzeki.
Sytuację pogarszała śmiertelność koni. W miastach żyły krótko – kilka lat intensywnej pracy często kończyło się śmiercią z wycieńczenia lub w wypadkach. Martwe zwierzęta często leżały na ulicach całymi dniami, zanim ktoś się nimi zajął. To wszystko prowadziło do epidemii chorób, a mieszczanie dosłownie brodzili w końskich odchodach.
Miasta w walce z końskim problemem
Władze próbowały znaleźć rozwiązania. Wprowadzano obowiązek nocnego sprzątania ulic, zakazywano składowania odchodów, a najbiedniejsze dzieci zarabiały na życie jako „crossing sweepers”, czyli zamiatacze usuwający łajno sprzed nóg bogatych przechodniów. Mimo to problem narastał.
W 1894 roku brytyjski „The Times” alarmował, że jeśli nic się nie zmieni, w ciągu 50 lat Londyn zostanie zasypany warstwą łajna o wysokości dwóch metrów. W 1898 roku w Nowym Jorku odbyła się pierwsza międzynarodowa konferencja urbanistyczna, która miała znaleźć sposób na tę katastrofę. Po kilku dniach okazało się jednak, że nikt nie ma dobrego pomysłu.
Rozwiązania infrastrukturalne, takie jak tramwaje elektryczne czy pierwsze miejskie kanalizacje, przynosiły pewną poprawę, ale skala problemu nadal była ogromna. Wydawało się, że miasta nigdy nie pozbędą się końskich odchodów. Aż do momentu, gdy pojawił się samochód.
Czytaj także: 8 popularnych logo samochodów i historia ich powstania

Samochód – wybawienie czy nowa plaga?
Paradoksalnie, nie silniki parowe, a samochody na benzynę stały się wybawieniem miast. Ich rozwój był oszałamiająco szybki. W 1908 roku Henry Ford zaprezentował Model T – proste, tanie auto, które w ciągu kilku lat stało się najpopularniejszym pojazdem na świecie. Do 1927 roku wyprodukowano aż 15 milionów egzemplarzy.
To był przełom. W ciągu kilkunastu lat transport konny niemal całkowicie zniknął z miast. Konie przestały „produkować” tony odchodów, muchy i szczury zaczęły znikać, a mieszkańcy odetchnęli… no właśnie, czy na pewno?
Choć samochody rozwiązały problem końskiego łajna, szybko okazało się, że wprowadzają nowy – spaliny. Smog, hałas i zatłoczenie ulic stały się nowymi bolączkami miast. W XX wieku walczono z nimi tak samo desperacko, jak w XIX wieku z końskimi odchodami.
Czy samochód był lekarstwem na końskie odchody, czy może tylko zastąpił jedno zanieczyszczenie innym? To pytanie wciąż pozostaje otwarte.