Kartki, kolejki i puste haki. Prawda o mięsie w PRL, której władza nie chciała ujawniać

Coraz mniejszy dostęp do mięsa stał się jednym z najbardziej dotkliwych problemów życia codziennego w PRL. Mimo że zapotrzebowanie na mięso rosło z dekady na dekadę, sklepy w całej Polsce pustoszały, a w 1981 roku wprowadzono kartki, które miały „usprawnić” jego dystrybucję, lecz w praktyce tylko potwierdziły skalę kryzysu
- Coraz mniejszy dostęp do mięsa
- Wprowadzenie kartek na mięso
- Ile mięsa można było kupić?
- Wirtuozeria w kuchni
Coraz mniejszy dostęp do mięsa
Badania z 2019 roku wskazują, że Polacy zjadali około 60 kg mięsa rocznie, o 7 kg mniej niż dziesięć lat wcześniej. W czasach przedwojennych mięsa było w naszej diecie o wiele mniej. Nie ze względu na przekonania, ale ze względu na ciągłe niedobory w sklepach. W latach 60-tych statystyczny obywatel zjadał 43 kg mięsa rocznie, a w latach 70-tych już 53 kg. Zapotrzebowanie na mięso rosło, ale w sklepach było go coraz mniej i mniej.
Władza próbowała radzić sobie z tym na różne sposoby. Już w 1959 roku wprowadzono „bezmięsny poniedziałek”, dzień, kiedy nie można było kupić mięsa w sklepach. Liczono na to, że będzie to drugi dzień w tygodniu (obok bezmięsnego piątku praktykowanego przez katolików), kiedy mięso nie będzie jedzono. Oczywiście prasa promowała to jako działanie prozdrowotne. W magazynach dla kobiet propagowano przepisy bazujące na warzywach, owocach, kaszach, jajkach i nabiale.
Ale mięsa ciągle brakowało. Kabaret Tey skwitował to w swoim wystąpieniu:
„Bo My musimy być silni i zdrowi,
choćby na skrobi, choćby na skrobi,
Bo My musimy być dziś mniej pazerni, roślinożerni, roślinożerni.
Nam polędwica oraz schab, nie smakuje tak jak szczaw”.
Wprowadzenie kartek na mięso
Od końca lat siedemdziesiątych zaopatrzenie w mięso i jego przetwory pogarszało się w całej Polsce z miesiąca na miesiąc. W dużych miastach oraz w uprzemysłowionych regionach – jak Trójmiasto, Katowice czy Wrocław – półki w sklepach mięsnym coraz częściej świeciły pustkami. Mieszkańcy tych województw z zazdrością patrzyli na sytuację w rejonach o charakterze rolniczym, takich jak elbląskie, łomżyńskie czy olsztyńskie (wówczas obowiązywał podział na 49 województw). Tam również brakowało towaru, ale z większym lub mniejszym wysiłkiem można było zdobyć choćby salceson czy zwyczajną kiełbasę.
Tuż przed końcem roku 1980 „Dziennik Bałtycki” próbował jeszcze podtrzymywać nadzieję czytelników, pisząc: „Być może w nowym, 1981 roku, doczekamy się kartek na mięso i bez kolejek”. Nadzieja ta okazała się jednak złudna.
28 lutego 1981 roku Rada Ministrów PRL pod przewodnictwem gen. Wojciecha Jaruzelskiego ogłosiła uchwałę o wprowadzeniu reglamentacji mięsa i jego przetworów. Tym samym zakończyła się era swobodnego zakupu mięsa i wędlin, a rozpoczął się okres ścisłej kontroli ich dystrybucji. Kartki miały ustabilizować sytuację na rynku i zapewnić „sprawiedliwy” podział towaru, lecz w praktyce stały się symbolem narastającego kryzysu gospodarczego i codziennych trudności, z którymi musieli mierzyć się obywatele PRL.
Ile mięsa można było kupić?
W realiach PRL mięso stało się jednym z najbardziej deficytowych towarów, a system kartek miał regulować jego niedobory oraz kontrolować dystrybucję. Przydziały były zależne od wieku i rodzaju wykonywanego zawodu. W latach 1983–1989 osoby posiadające kartki kategorii M-II (czyli większość dorosłych) mogły liczyć na 1000 gramów wołowiny z kością oraz 3000 gramów mięsa i jego przetworów miesięcznie. Pracownicy umysłowi otrzymywali o wiele mniej miejsca niż fizyczni, bo tylko 2,5 kg. Na niewielkie ilości mogli liczyć także emeryci i dzieci.
4 kg – to nie wydaje się wcale mało. W praktyce jednak realne możliwości zakupu były znacznie skromniejsze – sklepy mięsne świeciły pustkami, zwłaszcza w miastach. Na dodatek nie oznaczało to, że można było kupić 4 kg schabu czy karkówki. To było mięso pierwszego gatunku – pracownikom przysługiwało tylko 400 g. Reszta to było mięso niższego gatunku, jego przetwory i podroby.

Wirtuozeria w kuchni
Zdobywanie mięsa stało się jednym z najtrudniejszych zadań dla kobiet. Wystawanie w kolejkach, oczekiwanie, by można było coś kupić, a przede wszystkim – kombinowanie, co zrobić, żeby cała rodzina dostała smaczny, zdrowy i przede wszystkim pożywny posiłek.
Stąd w PRL-u popularność takich przysmaków jak kotlety jajeczne, fasola w kilku różnych wariantach, tak zwane kotlety rzymskie (czyli z sera żółtego). W PRL-u na stołach często gościły naleśniki, kluski leniwe i różnego rodzaju kluseczki. W II RP były traktowane jak desery, ale konieczność sprawiła, że stały się obiadami. Większy dostęp był do podrobów – cynaderki, żołądki, serca drobiowe i znienawidzona przez dzieci wątróbka stały się codziennością.
Najtrudniejszym wyzwaniem okazywało się zorganizowanie mięsa na święta, wesela, imieniny i tym podobne wydarzenia, gdzie trzeba było nakarmić większą liczbę osób. Stąd taka popularność panierowanej mortadeli (miała zastąpić absolutnie nieosiągalny schab) oraz wszelkich dań, do których można dodać niewielką ilość kiełbasy, jak fasolka po bretońsku czy bigos. Za przysmak uważano także ozorki w sosie chrzanowym lub śmietanowym i oczywiście flaczki, które przetrwały aż do teraz.