Za kulisami "My Fair Lady". Jakie historie skrywa słynna produkcja?

W 1956 roku dziennikarz słynnego „The New York Times” uznał „My Fair Lady” za ,,musical idealny’’. Hollywoodzcy producenci, często szukający inspiracji na Broadwayu, w tej uroczej muzycznej opowieści o ekscentrycznym profesorze i kwiaciarce z Covent Garden dostrzegli potencjał na kinowy przebój. I rzeczywiście, w 1964 roku zaprezentowano ekranizację, która dziś jest jedną z najcenniejszych pozycji w amerykańskiej kinematografii. Zajrzyjmy za kulisy tej uwielbianej produkcji oraz... oscarowej gali.
Musical idealny
„Pigmalion” to bez wątpienia jedno z największych literackich osiągnięć irlandzkiego dramaturga, George’a Bernarda Shawa. Pisarza zainspirował słynny mit o rzeźbiarzu, który zakochał się we własnym dziele. Bohaterami dramatu Shawa byli Henry Higgins - ekscentryczny profesor fonetyki, oraz o młoda kwiaciarka, Eliza Doolittle. Dziewczynie brak ogłady, nie potrafi się poprawnie wysławiać. Higgins patrzy na nią z pewną pogardą, ale wkrótce zakłada się ze swoim przyjacielem, pułkownikiem Pickeringiem, że zmieni nieokrzesaną pannę Doolittle w prawdziwą damę. Daje sobie na to sześć miesięcy. Któż nie chciałby wiedzieć, czy mu się udało?
W 1938 zaprezentowano pierwszą ekranizację „Pigmaliona”. Higginsa zagrał tu Leslie Howard. Film odniósł sukces, ale nawet nie w połowie tak wielki, jaki miała odnieść kolejna adaptacja. Nie uprzedzajmy jednak faktów i zajrzyjmy na Broadway.
15 marca 1956 roku na scenie nowojorskiego Mark Hellinger Teatre stanęła dziewiętnastoletnia, pełna dziewczęcego uroku Angielka. Nazywała się Julie Andrews. Grając kwiaciarkę z londyńskiego Covent Garden, młodziutka aktorka rzuciła krytyków na kolana. Publiczność nagrodziła ją owacjami na stojąco. Partnerował jej Rex Harrison, znany angielski aktor teatralny i filmowy, który swego czasu odniósł pewien sukces za oceanem, ale nie był w Hollywood szczególnie lubiany – po pierwsze ze względu na trudny charakter, po drugie przez romans z Carole Landis. To jednak inna historia.
Musical, w którym wystąpili panna Andrews i skłócony z Hollywood Rex Harrison, nosił tytuł „My Fair Lady”. Z tytułem wiążę się pewna anegdota. Otóż twórcy musicalu, chcąc odciąć się od „Pigmaliona”, rozważali różne tytuły. Harrisonowi nie odpowiadały ani „Liza” ani „Lady Liza”. Zaproponowano więc, na jego cześć, tytuł „Fanfaroon” (w brytyjskim slangu znaczy to tyle, co „arogant”). Stanęło na „My Fair Lady”.
Autorem scenariusza, bazującego na dramacie George’a Bernarda Shawa, był Alan Jay Lerner, który pozwolił sobie delikatnie zmienić zakończenie na bardziej optymistyczne. Niezapomnianą muzykę skomponował Frederick Loewe.
Julie Andrews była utalentowaną aktorką, a z partiami wokalnymi radziła sobie doskonale. Rex, nieszczególnie muzykalny, ratował się melorecytacją – co wychodziło mu znakomicie. Po szeroko komentowanej premierze, opisywanej jako najważniejsze wydarzenie sezonu, zdobycie biletów na kolejne przedstawienia graniczyło z cudem. Kilka lat po pierwszym sukcesie na Broadwayu rozpoczęto przygotowania do hollywoodzkiej ekranizacji.

Kłopot z panną Doolittle
Producentem filmowej wersji „My Fair Lady” został Jack L. Warner. Za prawa do ekranizacji zapłaci, bagatela, 5,5 miliona dolarów. Reżyserię powierzył George’owi Cukorowi – jednemu z najlepszych reżyserów w Hollywood. Jednak w kwestii doboru obsady Warner chciał mieć decydujący głos. Nalegał, by główne role powierzono prawdziwym hollywoodzkim gwiazdom. Było to podejście rasowego biznesmena, niekoniecznie artysty. W każdym razie producent miał w głowie nazwiska paru aktorów, którzy mogliby zagrać Higginsa. Faworytem był Cary Grant. Ulubieniec pań (choć już „w pewnym wieku”) odrzucił ofertę. Sam projekt go nie odstręczał, formuła musicalu nie przerażała, ale widział „My Fair Lady”na Broadwayu i zakomunikował Warnerowi, że ekscentrycznego profesora może zagrać wyłącznie Rex Harrison i nikt nie zrobi tego lepiej. Dodał też, że jeśli rola nie trafi do Harrisona, on sam nigdy nie pójdzie do kina na „My Fair Lady”. Warner nie był zachwycony. Po pierwsze Grant przyciągnąłby widzów do kina niczym magnes. Po drugie Rex Harrison wydawał mu się za stary. Ostatecznie producent skapitulował.
Wiemy już, że Warner miał do swoich projektów podejście biznesowe, a nie artystyczne. Zaakceptował Rexa Harrisona, o którym bądź co bądź już słyszano w Hollywood, ale o Julie Andrews nikt w świecie kina nie słyszał, więc i on nie chciał o niej słyszeć. Warner potrzebował gwiazdy. Może Shirley MacLaine? Raczej nie Elizabeth Taylor, choć była bardzo zainteresowana. W przeciwieństwie do Audrey Hepburn, która w ogóle nie widziała się w roli Elizy Doolittle.
Audrey miała już na koncie Oscara za „Rzymskie wakacje” Williama Wylera. Pokochano ją za cały szereg niezapomnianych ról, między innymi w „Sabrinie” Billy’ego Wildera czy w „Śniadaniu u Tiffany’ego” Blake’a Edwardsa. Uznawano ją za ikonę stylu, w branży podziwiano jej profesjonalizm i miłe usposobienie, znacznie ułatwiające współpracę. Byłaby, jak sądził Warner, idealna jako kwiaciarka z Covent Garden. Tyle że, zdaniem samej Audrey, to Julie Andrews powinna wystąpić w ekranizacji – bo któż inny? Warner oświadczył, że to nie wchodziło w grę i jeśli nie Audrey, to Elizabeth, ale na pewno nie Julie. Niechętnie, bo niechętnie, ale Hepburn jednak propozycję przyjęła.
Rex Harrison był wściekły. Nie omieszkał tego okazać Audrey Hepburn. Uważał – i nie był w tym odosobniony – że Warner zrobił Julie Andrews wielkie świństwo. Doszedł tez do wniosku, że kolegowanie się z Hepburn byłoby przejawem braku lojalności wobec koleżanki z Broadwayu. Zmienił zdanie, gdy Audrey, po pierwsze podarowała mu… nowy samochód, a po drugie zaimponowała pokorą i gotowością do ciężkiej pracy. Był tylko pewien szkopuł – piękna aktorka nie była w stanie sprostać partiom wokalnym. Warnerowi przyszło do głowy, że w ramach przysługi Julie Andrews mogłaby użyczyć swego głosu, ale stwierdził, że zatrudnienie sopranistki Marni Nixon to pomysł mniej kontrowersyjny.
Marni Nixon pojawiała się w filmach już jako dziecko. Potem sporo występowała na Broadwayu.Do Hollywood wróciła, by śpiewać za te gwiazdy, które nie miały wielkich możliwości wokalnych. W „My Fair Lady” to ona była prawdziwą gwiazdą.

Słodycz zwycięstwa, gorycz porażki
Tymczasem Julie Andrews, której talentem aktorskim pan Warner nie był zainteresowany, tworzyła niezapomnianą kreację w filmie Walta Disneya „Mary Poppins”. Disney już wiele lat wcześniej obiecał córkom, że przeniesie ich ukochaną książkę na wielki ekran. W 1962 roku, gdy o projekcie myślał już całkiem poważnie, wypatrzył na Broadwayu młodziutką Julie. Był oczarowany jej występem w spektaklu „Camelot”. Odwiedził aktorkę za kulisami i zaproponował rolę niani-czarodziejki. Ze względu na pewne nieporozumienia z autorką „Mary Poppins”, panią Pamelą L.Travers, realizacja przedsięwzięcia rozwlekła się w czasie.
Magicznym zrządzeniem losu, zarówno „Mary Poppins” z Julie Andrews i „My Fair Lady” z Audrey Hepburn miały swoje premiery w 1964 roku.
Film George’a Cukora był największym sukcesem Hollywood od czasu "Przeminęło z wiatrem". Amerykańska Akademia Filmowa doceniła obie produkcje, „Mary Poppins” nominując w 13 kategoriach, a „My Fair Lady” w 12. Nominacji do Oscara nie otrzymała Audrey Hepburn. Czy tylko dlatego, że faktycznie nie była to najlepsza rola w jej karierze? Może jednak raziło, że nie śpiewała?
„My Fair Lady”nagrodzono Oscarem dla najlepszego filmu. Statuetkę odebrał także Rex Harrison, a wręczyła mu ją.... Audrey Hepburn. Wygłaszając swoje krótkie przemówienie, Harrison obejmował ją, a na koniec wspomniał o ,,swoich dwóch kwiaciarkach’’ – Audrey Hepburn i Julie Andrews.
Oscarowa gala przyniosła wiele radości pannie Andrews, która za rolę w fabularnym filmie Disneya została nagrodzona Oscarem. Gdy szczerze zaskoczona i wielce wzruszona przyjmowała statuetkę z rąk Sidneya Poitier, na Sali rozbrzmiały głośne brawa. Oklaskiwano ją na stojąco. „Wiem, że wy, Amerykanie, jeteście znani ze swojej gościnności, ale to już jest niedorzeczne” – zażartowała. „Mary Poppins” przyniosła jej także Złoty Glob. Odbierając tę nagrodę, podziękowała Jackowi L.Warnerowi.
37 ceremonia wręczenia Oscarów przeszła do historii jako wieczór wielkiego triumfu „My Fair Lady”, słodkiego zwycięstwa Julie Andrews i gorzkiej porażki, wręcz upokorzenia Audrey Hepburn. O ile nagroda dla Julie wydaje się zasłużona (przecież tej pełnej uroku Angielce nie można odmówić talentu – zaprezentowała go jeszcze w uwielbianym musicalu „Dźwięki muzyki” i wielu innych filmach), można się zastanawiać, czy Audrey zasłużyła na tak chłodną obojętność ze strony Akademii.
Źródła
- Gene Lees, "The Musical Worlds of Lerner and Loewe", Bison Books 200
- Patrick Garland, "The Incomparable Rex", 1998
- Jerry Vermilye, "The Complete Films of Audrey Hepburn", New York: Citadel Press, 1995