Moda na włoszkę, czeski piłkarz, trwała… PRL miał swoje „beauty trendy”Najpierw był szept na klatce: widziałeś tego chłopaka z długim tyłem? Potem – spojrzenia na przystanku, gdy wiatr podnosił nastroszoną grzywkę, a boki pozostawały nienagannie krótkie. Uczesanie, które miało być tylko kaprysem, nagle stało się testem odwagi. Nauczyciel potrafił wyrzucić z lekcji prosto do fryzjera, ojciec milczał przy obiedzie, a matka wyciągała z szafki jedyną piankę, kupioną prawie za pół pensji. W osiedlowym zakładzie czekało się trzy, cztery godziny w kolejce pod drzwiami, aż po klatkę schodową, żeby usłyszeć: zrobimy na włoszkę. W Pewexie błyszczały farby, ale większość ratowała się lakierem, tapirowaniem i koleżanką z lokówką. Zapach przypalonych końcówek mieszał się z trzaskiem farelki, gazetą pod karkiem i kroplami lakieru na meblościance. Lustro kłamało pięknie: na czole MacGyver, z tyłu – czeski piłkarz, po bokach gładko i jakby zawsze lekko wilgotno. Jedni mówili: obciach; inni – bilecik do innego świata, gdzie Madonna krzyczy z telewizora, a Beatlesi wciąż rosną we włosach. A potem pojawił się ktoś, kto odważył się pójść o krok dalej: tleniony blond, pasemka, odrosty – wszystko naraz. Ktoś pociął grzywkę na miejscu, ktoś przyniósł z bazaru butlę lakieru, a dyrektor… Po tym, co wydarzyło się następnego dnia w szkole, już nic nie wyglądało tak samo…