Z nieba opadała paląca ciemność, ziemia gwałtownie drżała, solidne dotąd budynki waliły się jak domki z kart, a odłamki skał miażdżyły wszystko, na co spadły. Popiół sięgał już do kolan. Ludzie próbowali uciekać. Wielu, bardzo wielu nie zdołało. Padali na ziemię lub kulili się pod stołami. Uderzały w nich skały lub upadające budynki. Dusił ich napływający bez końca popiół. Wielki przyrodnik i zachwycający dziwak Pliniusz Starszy zakończył tam swój żywot. Gdy zobaczył, że nadchodzi wybuch, podpłynął bliżej, by wszystkiemu się dokładnie przyjrzeć. Nigdy nie wrócił. Wciągnął w płuca zbyt wiele dymu i popiołu. Zginał, próbując się wydostać.

Jego siostrzeniec, Pliniusz Młodszy, umknął wraz z matką z Misinum. Misinum (dzisiejsze Miseno) znajduje się po przeciwnej stronie Zatoki Neapolitańskiej niż Pompeje – trzydzieści cztery kilometry od Wezuwiusza lotem ptaka. Misinum doświadczyło ledwo ułamka grozy, jaka spadła na miasto leżące u stóp Wezuwiusza. Pliniusz Młodszy przeżył i mógł opisać swoje doświadczenia: chmury i pył zakrywające całą zatokę nieprzeniknioną ciemnością, „jaka bywa w miejscach zamkniętych, gdy się światło zagasi”, wstrząsy, przez które ucieczka jakimkolwiek pojazdem po krętych drogach była niemożliwa, krzyki rozlegające się wszędzie dokoła. Uciekający ludzie w ciemnościach tracili z oczu dzieci, małżonków i rodziców, nawołując się nawzajem. Niektórzy upadli lub ugrzęźli. Płakali, modlili się. Błagali bogów o wybawienie lub śmierć. Niektórzy krzyczeli, że świat się skończył, a bogowie ich opuścili. Pędzili na oślep. Pliniusz Młodszy z matką położyli się na moment, by odpocząć, ale raz po raz musieli wstawać, bo zbierający się popiół był tak ciężki, że mógłby ich zmiażdżyć. „Mógłbym się chełpić, iżem w tak wielkim niebezpieczeństwie ani westchnienia, ani wyrazu mniej męskiego nie wypuścił”, pisał później Pliniusz do swojego (i naszego) dobrego znajomego, Tacyta, „gdybym nie czuł tej okropnej, jednak wielkiej w mym zgonie pociechy, iż wspólnie ze wszystkim ginę i wraz ze mną wszystko”.

Popiół opadał i opadał na Pompeje, bogate, pyszne i pełne życia, aż wreszcie całe miasto skryło się pod ziemią i zniknęło. Jak dotąd w odkopanych częściach znaleziono ponad tysiąc ciał zastygniętych w wulkanicznej lawinie, ale prawdziwa liczba zmarłych jest nie do ustalenia. W roku 79 n.e. – i przez wiele kolejnych lat – zniszczenie Pompejów oraz pobliskiego miasteczka Herkulanum było tragedią naprawdę niewyobrażalną. Upływ stuleci sprawił jednak, że tragedia, jaką było zniszczenie całego rzymskiego miasta i zakopanie go pod warstwą pyłu, stała się cudem. W każdym razie dla archeologów i historyków.

Jak dotąd wraz z wami, drodzy czytelnicy, przyglądałam się jedynie kobietom, które zostawiły swój ślad w źródłach pisanych, bo zrobiły wrażenie na przedstawiających je mężczyznach, a same teksty zdołały przetrwać tysiąclecia. W rezultacie znaczna większość tych kobiet pochodziła z arystokracji i żyła w samym Rzymie. Pora więc zajrzeć do innych źródeł i przyjrzeć się kobietom, które nie wyryły śladu w literaturze, ale w innym materiale, odkrywanym przez skrzętnych archeologów. Kobiety z tego i następnego rozdziału żyły i zmarły relatywnie anonimowo. Były całkiem przeciętne, a stały się wyjątkowe przez to, co po nich zostało. Ślady, jakie zachowały się po nich w materiale archeologicznym, rzucają światło na te aspekty rzymskiego życie, które zazwyczaj pozostają w całkowitym mroku, i pogłębiają nasze rozumienie życia i pracy kobiet w świecie rzymskim.

Prace wykopaliskowe w Pompejach trwają od wieku XVIII. Pozwoliły odkryć świat, który wcześniej uważano za całkowicie stracony. Pompeje zastygły w czasie – chleb leży na porzuconych stołach, kraty do kanalizacji pozostają otwarte, psy nadal są przywiązane do słupków, prace pozostają nieukończone. Jedno z najwspanialszych miejsc, znakomicie zakonserwowanych przez wyziewy Wezuwiusza, odkrył rolnik w roku 1755: wielozadaniowy kompleks budynków rozrywkowych i jadalnych w Regio II, którego właścicielką była jedyna i niepowtarzalna Julia Feliks.

Oto, co wiemy na jej temat: żyła w Pompejach co najmniej od roku 62 n.e. Prawdopodobnie była dzieckiem nieślubnym, a z całą pewnością nie należała do społecznej i kulturalnej elity. Na życie zarabiała, prowadząc bardzo ciekawy interes, a w roku 79 n.e. planowała przejść od prowadzenia interesów do zarządzania nieruchomościami. Wiemy to wszystko, bo w XX wieku odkryto ogłoszenie wyryte w kamieniu i umieszczone na murze jej olbrzymiej posiadłości. Czytamy w nim:

Do wynajęcia na okres pięciu lat od trzynastego dnia następnego sierpnia do trzynastego dnia szóstego sierpnia. Łaźnie Wenus odpowiednie dla nogentium, sklepy z pomieszczeniami mieszkalnymi nad sklepami, apartamenty na drugim piętrze w budynku Julii Feliks, córki Spuriusza. Po upływie pięciu lat umowa się zakończy.

To znalezisko przedstawia budynek, do którego było przymocowane, w interesującym świetle, bo inaczej byłby on tylko anonimowym domem mieszkalnym. Ponieważ właścicielka opisała zastosowanie każdego pokoju, archeologowie i historycy mogli spojrzeć na miejsce przez zupełnie nowe okulary. Zrozumieli, że mają do czynienia z rzymską przestrzenią rozrywkową dla pracującej klasy średniej. Jak dotąd jest to znalezisko absolutnie wyjątkowe. Oferuje nam, współczesnym obserwatorom, dwie niesamowite rzeczy: pozwala rzucić okiem na codzienne życie sfer handlowych cesarstwa rzymskiego, które zazwyczaj pozostają całkiem niewidzialne, a dodatkowo brutalnie przypomina nam, że to, co „wiemy” o rzymskich kobietach w rzymskim świecie, wywodzi się z prawideł dotyczących jedynie elity.

Zaczniemy od tej drugiej sprawy, bo jest mniej ekscytująca. Rzymscy autorzy i teksty prawne zgadzają się, że o ile kobiecie wolno było posiadać własność, to nie wolno jej było nią zarządzać; kobiety nie miały osobowości prawnej, nie mogły zawierać umów i przez całe życie miały być wobec prawa jak osoby niepełnoletnie. Aby kupić lub sprzedać własność, zaangażować się w interesy, wystąpić w dowolnej roli w sądzie, kobieta musiała mieć kuratora, który by ją nadzorował i podpisał się pod transakcją. To najoczywistsza rzecz w odniesieniu do kobiet w cesarstwie rzymskim, powtarzana do znudzenia przez wszystkich starożytnych i współczesnych autorów – i przeze mnie też – a wszystko to zostaje zachwiane za sprawą ogłoszenia Julii Feliks. Ogłoszenie o wystawieniu posiadłości na wynajem jasno informuje, że Julia Feliks była właścicielką/zarządzającą kompleksu budynków, w tym łaźni, sklepów i mieszkań (i jeszcze więcej, jak się niebawem przekonamy). Wygląda na to, że nie potrzebowała niczyjej pomocy, aby swoje budynki wynająć. Wymienia ojca – w pewien sposób, bo użycie imienia Spuriusz może oznaczać, że była dzieckiem nieślubnym – ale to jest jak nazwisko, jak sposób odróżnienia jej od wszystkich innych Julii Feliks w okolicy. Nie oznacza to, że jej ojciec był częścią przedsięwzięcia. Co więcej, przywołanie imienia ojca sugeruje, że Julia nie miała męża i w roku 79 n.e. była albo panną, albo wdową. Jej ogłoszenie wskazuje na to, że Julia Feliks była kobietą niezależną, zarabiającą pieniądze – niczym w piosence Independent Women Destiny’s Child.

Może być i tak, że obecność kuratora pozostawała czymś tak oczywistym, że nie trzeba było o niej wspominać, albo że była zwykłą formalnością, którą nikt się nie przejmował. Ale może być też i tak, że restrykcje dotyczące zarządzania majątkiem przez kobiety w dużej mierze dotyczyły tylko arystokracji, a klasy niższe, czyli zdecydowana większość społeczeństwa, po prostu się nimi nie przejmowały. Niemal wszystkie zachowane świadectwa pisane na ten temat dotyczą rzymskiej arystokracji, starych i potężnych rodów, posiadających olbrzymie majątki i dysponujących specjalnymi normami zachowania, które odróżniały ich od zwyczajnych ludzi. W dzisiejszej Wielkiej Brytanii też żyje klasa arystokratyczna z tysiącletnimi rodowodami, wywodząca się od Wilhelma Zdobywcy, posiadająca niewyobrażalne majątki i własne normy zachowania, służące jej własnym interesom. Brytyjska arystokracja mówi z własnym, specyficznym akcentem – i prawdę mówiąc, brzmi on tak, jakby próbowali ani nie połknąć, ani nie wypluć pestek od śliwek, którymi napchali policzki. Arystokraci mają swój dialekt. Nancy Mitford pisała, że są dwa języki – E i nie-E (elitarny i nieelitarny). Mają własne rytuały, tytuły, których używają tylko oni sami, swoje reguły społeczne dotyczące płci, małżeństwa i dzieci. Żyją w innym świecie niż reszta z nas. I nie widzę powodu, dla którego arystokracja rzymska też nie miałaby żyć we własnej bańce, podczas gdy cała reszta świata funkcjonowała w zupełnie innej rzeczywistości. Częścią tej reszty świata była Julia Feliks, radząca sobie najlepiej, jak potrafiła.

Ale czym właściwie – możecie się teraz zastanawiać – zajmowała się Julia? Rzućmy okiem na jej posiadłości. Najpierw z dystansu: z lotu ptaka widać, że zajmowały cały kwartał. Za murami znajdowało się niemal sześć tysięcy metrów kwadratowych przestrzeni. Oryginalnie nie tak to zbudowano. Badania archeologiczne dowodzą, że kompleks Julii początkowo składał się z dwóch odrębnych części, oddzielonych drogą i być może należących do dwóch różnych ludzi. W roku 62 n.e. w Pompejach doszło do trzęsienia ziemi (pewnie Wezuwiusz robił próbę generalną), co spowodowało wiele zniszczeń, które pociągnęły za sobą mnóstwo prac rewitalizacyjnych, jak byśmy to dziś nazwali. Uszkodzenie i zamknięcie dróg sprawiło też, że ruch przeniósł się w inne miejsca. Nagle via dell’Abbondanza z zacisznej bocznej uliczki zamieniła się w główną arterię prowadzącą do i z amfiteatru. Przedsiębiorcy zaraz rzucili się na powstałą w ten sposób przestrzeń, a nasza Julia była wzorem przedsiębiorczości. Wykorzystała więc okazję. Znalazła duży dom mieszkalny należący do kogoś bogatego, wyposażony w piękny ogród i spore łaźnie. W wyniku trzęsienia ziemi posiadłość wystawiono na sprzedaż. Julia wpadła na pomysł. Kupiła dwie sąsiednie posiadłości i połączyła je, a następnie namówiła władze miejskie do zamknięcia dzielącej je drogi. Po raz pierwszy przekonujemy się, jak sprytna była Julia. Rozszerzyła dwie przeciętne posiadłości, zmieniając je w największy jak dotąd znaleziony w Pompejach kompleks i czyniąc z niego prawdziwą oazę przyjemności.

Zbliżmy się, przejdźmy via dell’Abbondanza, mijając stoiska z jedzeniem, bary z winem i trzy kamienne ławki stojące wzdłuż drogi pełnej ludzi rozmawiających, sprzeczających się, śmiejących, piszących po ścianach i grających w gry. Zajrzyjmy do pierwszego domu. Na pierwszy rzut oka posiadłości Julii są całkiem zwyczajne. Po lewej stronie znajduje się bar w kształcie litery L. Za kontuarem podają wino, mięso i przekąski. Sufit jest wysoko, a po drodze znajduje się półpiętro, na którym przypuszczalnie mieszka barman. Jeszcze dalej znajduje się osobny pokój, w którym jest pełno ludzi jedzących, pijących, śmiejących się i dyskutujących o taktyce zespołu zielonych w czasie wyścigów. Idźmy jednak dalej, dwa kroki wzdłuż ulicy, a dojdziemy do głównego wejścia. Wchodzimy na dziedziniec z kolumnadą i bogatymi dekoracjami. Ze ścian spoglądają na nas pegazy i groźne pantery. Małe okienko prowadzące do tawerny dowodzi, że można tu zamawiać jedzenie na wynos, my pójdziemy jednak do przebieralni, gdzie na przygotowanych do tego półkach zostawimy togi (na własną odpowiedzialność), włożymy klapki kąpielowe i ruszymy w stronę basenu. Stamtąd można pójść przez frigidarium (salę zimną), tepidarium (salę ciepłą) i caldarium (salę gorącą). Można nawet zajrzeć do maleńkiej, ale dobrze zorganizowanej okrągłej laconium (sali parowej). Jeśli zostaniemy zbyt długo, lub zbyt dużo wypijemy, możemy zajrzeć do toalet, gdzie naraz może się załatwiać nawet dziesięć osób. To są właśnie łaźnie, opisane przez Julię jako „odpowiednie dla nogentium”, co jest niejasnym słowem oznaczającym mniej więcej „dobrze sytuowani”. Tak jak dziś agent nieruchomości może nazwać jedyny nie całkiem podły apartament „olśniewającym”, tak samo i Julia zachwalała łaźnie jako lepsze od całej reszty. Miała rację – a jej łaźnie nie tylko były lepsze od wszystkich innych w okolicy, ale też same w sobie wspaniałe. W każdym pomieszczeniu znajdowało się okno z imponującym widokiem na zadbany ogród. Wszystkie pokoje pięknie pomalowano. Nawet toalety były ładne. Cały kompleks stanowił idyllę w środku miasta. To nie sauny w hotelu Holiday Inn, gdzie można się szybko spocić i wykąpać – to było miejsce, gdzie można było spędzić wiele czasu i naprawdę sobie dogodzić.

Leżąc w caldarium i pocąc się, można było patrzeć na ogrody Julii i szczerze się nimi zachwycać. To z nich najbardziej była znana posiadłość Julii. Ogród był bardzo duży jak na ogród miejski, a Julia doprowadziła go do doskonałości. Przez środek biegł mały kanał wyłożony marmurem, zapewne pełen małych rybek. Szum płynącej wody koił i uspokajał w porównaniu z hałasem ulicy. Cztery urocze mosty przecinały kanał, a piękne i kunsztownie zdobione kolumny wspierały kolumnadę. Wokół ustawiono posągi i założono klomby kwietne, co zachęcało do niespiesznej popołudniowej przechadzki w stronę znajdującego się na tyłach ołtarza Izydy. To miejsce na relaks i uspokojenie. Można tu było umknąć od codzienności i rozkoszować się sztuką. W takim miejscu ludzie zamożni – Cyceronowie, Klodie i Turie tego świata – czuli się jak u siebie. Mieli kilka miejsc do wyboru. Mogli każdego dnia przechadzać się po prywatnych ogrodach i moczyć stopy w prywatnych stawach. Dla większości Rzymian mieszkających w miastach ogrody stanowiły miejsce, gdzie można spotkać wielu innych ludzi. Parki publiczne były przyjemne, ale wystarczyło raz dostać w twarz piłką do harpastum, aby przekonać się, że w parku są też inni ludzie. Jeśli zaś ktoś miał trochę pieniędzy, mógł zapragnąć uciec w jakieś miejsce kameralne i relatywnie prywatne. Ogrody Julii oferowały swoim klientom nieco ekstrawagancji.

Jeśli ktoś miał ochotę naprawdę zaszaleć, mógł wybrać się na obiad do niezwykle kunsztownej jadalni Julii. Mały pokój oferował intymną atmosferę w sam raz na luksusowy obiad. Pokój otwierał się na ogród, przez co można się było w nim poczuć, jakby się siedziało trochę na zewnątrz, a trochę wewnątrz. Kolebkowe sklepienia na suficie celowo ozdobiono i pomalowano tak, aby przypominały skały, przez co biesiadnicy mogli czuć, że znajdują się w sekretnej grocie nad morzem. To dobrze dobrana jadalnia dla dobrze dobranych biesiadników z wyższych sfer, nie było tu więc krzeseł. W każdą ścianę wbudowano szeroką leżankę wyłożoną marmurem. Biesiadnicy leżeli na nich na boku blisko siebie, podpierając się lewymi rękami, a prawymi sięgając po kolejne wyborne kąski. Dziś nie ma już po tym śladu, ale w roku 79 n.e. leżanki były wyściełane stertami materacy i poduszek dla wygody. Podczas gdy zwyczajni goście w barze na zewnątrz siedzieli przy stolikach i na ławkach, jedząc potrawkę z miski, tutaj biesiadnicy odpoczywali, pławili się w luksusie i skubali kolejne przysmaki przynoszone im przez obsługę na eleganckich stoliczkach. Najpiękniejszy element jadalni stanowił jednak wystrój. Ściany pomalowano na głęboki błękit i ozdobiono „egzotycznymi” scenami z wyimaginowanej Afryki. Pigmeje i dzikie zwierzęta igrali na ścianach, których błękit falował wraz z wodą płynącą z małej fontanny. Bo, owszem, w pomieszczeniu była fontanienka. Na tyłach jadalni znajdował się maleńki wodospad, w którym woda spływała łagodnie po marmurowych stopniach, wpływała pod podłogę i wyłaniała się ponownie w fontannie ustawionej między posłaniami w jadalni. Była to konstrukcja bezużyteczna, ekstrawagancka i naprawdę zachwycająca. Dzięki niej pokój lśnił w czasie, gdy niewolnicy przynosili kolejne pieczone mięsa, owoce i sery. A klienci Julii mogli przez moment poczuć, jak na co dzień żyje elita.

Jednoznaczny dowód, że ludzie przyjeżdżali do Julii, by zaznać trochę luksusu, stanowi to, do jakiego stopnia Julia starała się ukryć pracę obsługi kompleksu. Otwarte przestrzenie były tutaj bardzo otwarte. Każdą część połączono z inną poprzez otwarte drzwi i duże okna. Przestrzeń dla klientów była rozległa i zachęcała do przechadzek. Ale za jadalnią i za kolumnadą znajdował się korytarz służbowy, gdzie niewolnicy i ludzie zatrudnieni przez Julię biegali z ręcznikami, miotłami, stolikami i daniami. To tutaj odbywała się cała robota. Jak wszystkie wielkie posiadłości, wyposażone w tylne wejścia i schody dla służby, tak i kompleks Julii był zaprojektowany w ten sposób, by luksus zdawał się czymś łatwo dostępnym, a cała podtrzymująca go maszyneria pozostawała niewidoczna. Julia stworzyła miejsce, w którym ludzie dysponujący niewielkimi pieniędzmi mogli przez pół dnia udawać, że są bardzo bogaci. Jednym z elementów tego luksusu było chronienie gości przed zawstydzającym kontaktem z pracownikami.

Można zgadywać, kogo Julia przyciągała do swojej posiadłości, na podstawie najbardziej zaskakującej i wyjątkowej dekoracji w całym domu. Większość miejsc ozdobiono dość typowymi malowidłami i fryzami, reprezentującymi tak zwany czwarty styl – dużo szerokich kolorowych paneli i kunsztowne miniatury. W atrium jednakże znajdował się dwudziestopięciometrowy fryz, obierający nietypowy i wspaniały temat: forum w Pompejach w dzień targowy. Ten fryz był jednym z pierwszych odkopanych w roku 1755. Spore fragmenty wówczas zniknęły, a inne – niestety – zostały wycięte przez Karola Burbona (będącego królem Karolem VII w Neapolu i Karolem III w Hiszpanii), bo pasowało mu to do ścian jego pałacu w Portici. Kawałki, których nie wykorzystał, zostały – spróbujcie nie zemdleć ze zgrozy – wyrzucone na śmietnik. Jedenaście zachowanych metrów, podzielonych na szesnaście fragmentów, można oglądać w Muzeum Archeologicznym w Neapolu, ale chaotyczne wykopaliska i późniejsze traktowanie fryzu sprawiły, że dosłownie blaknie on na naszych oczach. Na szczęście istnieją osiemnastowieczne ryciny, można więc zobaczyć część dzieł straconych w ciągu ostatnich dwustu pięćdziesięciu lat. Historia zniszczenia fryzu przygnębia, tym bardziej że Julia zdecydowała się w swoim atrium pokazać zwyczajny, jedynie trochę wyidealizowany, obraz mieszkających w Pompejach mężczyzn, kobiet i dzieci, zajmujących się swoimi codziennymi sprawami. Nie ma tu bogów, nie ma potworów, egzotycznych zwierząt ani wielki kampanii wojskowych. Nie ma nimf ani satyrów, ani żadnych innych tematów tradycyjnej rzymskiej sztuki. Jedynie zdumiewająco realistyczny portret codziennego życia handlowego w Pompejach.

Pierwsze, co uderza współczesnego widza, to prawdziwa eksplozja kolorów. Nawet wyblakłe – pozostają jasne i żywiołowe jak na dziecięcym rysunku. Niemal każda postać ubrana jest w strój w jakimś żywym kolorze – od czerwonego do zielonego, pomarańczowego i żółtego. Nie ma tu białych tóg ani białych kolumn. Ludzie chodzą w zielonych tunikach i czerwonych płaszczach jak elfy na Boże Narodzenie. Kolejną rzeczą zwracającą uwagę są zakupy. Zachowane fragmenty koncentrują się wyraźnie na zakupach, pokazując wędrownych handlarzy i kupców na targu, robiących codzienne interesy z klientami. Widzimy, jak sprzedawca tkanin zachęca dwie klientki do dotykania towarów. Obok ktoś zachwala narzędzia na sprzedaż. Na stole leżą młotki, szczypce i obcęgi. Widzimy szewców wytwarzających i naprawiających buty, dwóch sprzedawców metalowych garnków, piekarza, sprzedawcę warzyw, kogoś oferującego gorące przekąski. Klienci targują się, macają, kupują i próbują przyciągnąć uwagę ignorującego ich sprzedawcy. W centrum Pompejów toczy się życie handlowe.

Po chwili zaczynamy patrzeć, co robią inni ludzie. Widzimy szkolną klasę złożoną z młodych chłopców. Uczą się czegoś, a jeden z nich jest bity za złe zachowanie. Jego goły tyłek jest wystawiony, a dwóch większych chłopców go przytrzymuje, podczas gdy stojący obok mężczyzna chłoszcze go pejczem. Dziwna scena do wymalowania na ścianie kompleksu wypoczynkowego, a zarazem rzecz bardzo rzymska i zapewne niezwykle powszechna. Chłosta pokazana jest też na innym fragmencie, na którym nagi chłopiec zasłania się przed bijącą go kobietą. Kawałek dalej jakiś mężczyzna z niechlujną brodą, w naddartych ubraniach, z psem na smyczy bierze coś – chyba monetę – od dobrze ubranej kobiety z córeczką. Jakiś mężczyzna siedzi i szkicuje plan posągu, trzyma rysunek na kolanach. Kobieta schyla się, by podnieść dziecko. Trzech mężczyzn stoi i czyta obwieszczenia przybite do tablicy. Dwoje dzieci bawi się przy kolumnie. Mężczyzna prowadzi byka przez dziedziniec. Trzy kobiety w półkolu słuchają szewca, zachwalającego towary; jedna z nich ma na kolanach nagie niemowlę. W rogu jakaś mała dziewczynka przyciska tabliczkę do piersi, podczas gdy jakaś kobieta przemawia, gestykulując w stronę dziewczynki i dwóch mężczyzn siedzących na ławce. Jeden z mężczyzn też gestykuluje. Może to jakaś petycja przedstawiana w urzędzie, a może sprzeczka, a może negocjacje w sprawie sprzedaży dziewczynki. Inni ludzie po prostu gawędzą, trzymają butelki wina, podziwiają liczne posągi, poklepują konie. Dużo tu koni, a dwa z nich – w każdym razie na osiemnastowiecznej rycinie – mają naprawdę wielkie sterczące penisy. Przyciągające wzrok i naprawdę masywne. Wielkie końskie penisy, których naprawdę nie można przegapić, jeśli zostaną wymalowane na ścianie.

Jeśli pominąć tę końską anatomię, cały fryz robi wrażenie wyblakłej fotografii, pokazującej życie handlowe w Pompejach. Sprzedających, kupujących i targujących się. Nie ma tu urzędników, nie ma elity ze swoimi świtami. Jest tu może dwóch czy trzech niewolników albo ludzi bardzo ubogich – jednym z nich jest żebrak z psem. Generalnie jednak widzimy tu niższą klasę średnią. Ludzi, którzy chcieli kształcić swych synów, ale nie mieli pieniędzy na prywatnych nauczycieli. Ludzi, którzy nie mogli ufundować budynku ani pomnika, ale mogli dać żebrakowi kilka sestercji. Stać ich było na kupienie nowych tkanin, ale nie mieli czasu, by samemu je tkać. Mieli niewolników, ale jedynie nielicznych. Tego rodzaju ludzie nie mieszkali w wielkich willach z ogrodem i armią niewolników, którzy ich karmili, ubierali i im dogadzali. Może jednak stać ich było na to, aby od czasu do czasu samemu sobie dogodzić. Mogli kupować na jedną noc namiastkę bycia bogatym obywatelem cesarstwa rzymskiego. Możliwe, że fryz w domu Julii był jak lustro dla klasy średniej w Pompejach. Ci ludzie mogli się w nim zobaczyć i przekonać, że są godni uwiecznienia w dziele sztuki w tym jedynym miejscu, do którego przyszli, by poczuć się kimś wyjątkowym.

Jeśli taki był zamysł fryzu, to Julia Feliks była prawdziwym geniuszem handlu. Nie szczędziła wysiłków, by niezbędna obsługa tych wszystkich luksusów pozostawała niewidzialna dla klientów, a zarazem nie żałowała pieniędzy, by uczynić ludzi na ogół niewidzialnych widzialnymi. Codzienne życie handlowe rzadko uważano za właściwy temat sztuki, za coś, na co można będzie patrzyć. Jeśli Julia Feliks w domu, który kupiła i odnowiła, umieściła to malowidło, by jej goście poczuli się ważni, zauważeni i mile widziani – to była naprawdę genialna.

A jej własna siedziba? Na tyłach ogrodu za pojedynczymi zamkniętymi drzwiami znajdował się mały domek, o którym nie było mowy w ofercie najmu. Prawdopodobnie mieszkała tam sama Julia. Dostać się można było do niego tylko tymi jednymi drzwiami, a potem w górę po schodach, więc była to przestrzeń bardzo prywatna, oddzielona od klientów. Bardzo ładny domek. W środku znajdowało się małe toskańskie atrium – prostokątne, z małą sadzawką na środku, otwarte i pozbawione kolumn. Wchodziło się z niego do dziewięciu czy dziesięciu pokojów, w tym do oficjalnej jadalni z wbudowanymi kamiennymi posłaniami, a także do pomieszczenia, które przypuszczalnie było małym gabinetem – tablinum – gdzie Julia pracowała. Dekoracje w gabinecie robią wrażenie: na ścianach znajduje się wiele bardzo realistycznych malowideł przedstawiających jedzenie i codzienne przedmioty związane z pracą Julii. Na jednym z nich widać półki, na których leżą tabliczki woskowe, zwoje papirusów, kałamarze i pióro. Na innym widzimy stos monet obok skórzanej kiesy. Na innej ścianie znajduje się fresk przedstawiający miskę pełną świeżych jajek, stojącą na stoliku obok dzbanka i wiadra z chochlą, a wszystkie te naczynia są ze srebra. Powyżej wiszą cztery martwe kuropatwy oraz ściereczka z frędzlami. Bardzo porządna ściereczka. Gdyby te wszystkie dekoracje istniały w jakimś innym kontekście, nie robiłyby żadnego wrażenia. Naturalistyczny styl malowideł i mozaik był bardzo popularny. Skoro jednak wiemy, że malowidła te znajdowały się w prywatnym gabinecie Julii, która zajmowała się dostarczaniem wykwintnego jedzenia za wygórowane stawki, to mamy ochotę założyć, że wybrała takie tematy, jakie jej samej zdawały się ważne. Gdy sama siedzę w swoim gabinecie, ozdobionym rzymskimi drukami, pocztówkami, zdjęciami i repliką rzymskiej wazy – bo pół życia spędziłam na rozmyślaniu o Rzymianach – łatwo mogę sobie wyobrazić, że Julia Feliks postanowiła ozdobić swój gabinet elementami związanymi z własną pracą.

Wykopaliska w posiadłości Julii Feliks pokazały tę część rzymskiego życia, która wcześniej była historykom nieznana. Tak wiele książek i namysłu poświęcono najwęższym kręgom rzymskiej arystokratycznej elity, a w ostatnich latach również i tym stojącym najniżej w rzymskiej piramidzie społecznej – niewolnikom. Obie te grupy tworzą razem niezwykły kontrast – ci na samej górze i ci na samym dole. Ale pomiędzy tymi dwiema skrajnościami żyły całe miliony ludzi pracujących, którzy mieli trochę pieniędzy, ale nigdy dość dużo. Ludzi prowadzących sklepy i małe przedsiębiorstwa. Ich życie jest może najbardziej interesujące, choć przecież najzwyklejsze i najbardziej znajome. To oni jednak sprawiali, że imperium funkcjonowało, to oni płacili podatki albo nie, to oni popierali cesarza albo nie, to oni brali udział w burdach w amfiteatrach, to ich wynajmowane domy były niszczone przez trzęsienia ziemi. Odkrycie, że ludzie z tej warstwy mogli pragnąć i mogli sobie kupić trochę luksusu na jeden wieczór czy weekend i że ludzie tacy jak Julia prowadzili interes, zaspokajający te potrzeby, otwiera przed nami cały nowy rzymski świat, wymagający badania i namysłu. Biznes Julii i jej podjęta w najlepszym (dla nas) czasie decyzja, by wynająć posiadłość, pozwala nam ujrzeć tę stronę cesarstwa rzymskiego, która zazwyczaj pozostaje zakryta.

Nigdy się nie dowiemy, czy Julii udało się uciec przed ogniem i duszącym pyłem w roku 79 n.e. Na pewno uciekała, gdy żywioł zaczął pożerać posiadłości, ale odkrycie z 28 stycznia 1952 roku sugeruje, że się jej nie udało. Archeolodzy pod kierownictwem Amedea Maiuriego znaleźli wówczas szkielet kobiety, która upadła, gdy w czasie kataklizmu biegła przez ogród. Jest jasne, że kobieta była zamożna, bo miała na sobie dużo złotej biżuterii: cztery złote kolczyki w kształcie półkola i cztery złote pierścionki. Dwa z nich były szczególnie cenne – oba zawierały czerwony karneol, na jednym była wyryta postać Merkurego, a na drugim orzeł. Wokół szyi kobieta miała delikatny złoty naszyjnik, ozdobiony dziesięcioma perłami i zielonym wisiorem. Ktoś ukradł zarówno naszyjnik, jak i kolczyki z Antiquarium w Pompejach w roku 1975, a jakoś nikomu nie przyszło na myśl, by je wcześniej sfotografować, mamy więc jedynie opis. Zachowały się jednak pierścionki, które są kunsztownie wykonanie i bez wątpienia drogie. Kobieta, która je nosiła – w chwili śmierci – miała pieniądze na kupowanie takich przedmiotów. Kobieta, która je nosiła, nie zdołała opuścić Pompejów na czas. Co więcej, kiedy ją znaleziono, było jasne, że w chwili śmierci nie kierowała się w stronę ulicy czy jakiejś kryjówki, ale ołtarza Izydy w ogrodzie, gdzie znajdowała się większość jej kosztowności. Być może Julia Feliks nie chciał zostawić tych skarbów. Nie da się powiedzieć, czy znaleziony szkielet należał do niej. Czy te kości należały kiedyś do kobiety, która kupiła tu ziemię, snuła plany handlowe – czy może raczej do złodziejki wykorzystującej szansę, czy może do przypadkowo przechodzącej tamtędy kobiety. Kusi jednak myśl, że Julia Feliks, która wedle swoich marzeń kształtowała sieć dróg w mieście, oferowała luksus i wytchnienie klasie średniej i zrobiła na tym wielki majątek, zmarła i została pochowana w miejscu nadal noszącym jej imię.

Niniejszy artykuł jest fragmentem książki "Kobiety Imperium Rzymskiego". Publikujemy go dzięki uprzejmości wydawnictwa HI:STORY.

Okładka książki
Okładka książki "Kobiety Imperium Rzymskiego"

ikona podziel się Przekaż dalej