Las Kabacki to miejsce największej katastrofy lotniczej na terytorium Polski
Katastrofa w Lesie Kabackim w Warszawie odcisnęła piętno na kartach polskiej historii. Samolot pasażerski PLL LOT rozbił się 9 maja 1987 roku, lecąc z Warszawy do Stanów Zjednoczonych. Chwilę po starcie maszyny pojawiła się poważna awaria. Samolot musiał zejść do lądowania awaryjnego. Akcja ratunkowa niestety się nie powiodła. Na pokładzie znajdowały się 183 osoby. Wszyscy zginęli. Oto największa katastrofa lotnicza w Polsce, która zmieniła historię polskiego lotnictwa.
Jeśli szukasz więcej informacji i ciekawostek historycznych, sprawdź także zebrane w tym miejscu artykuły o współczesności.
Katastrofa w Lesie Kabackim – wypadek samolotowy PLL LOT w Warszawie
Zanim maszyna wystartowała…
Samolot pasażerski Ił-62 M „Tadeusz Kościuszko” był jednym z tych, które w 1983 roku Polacy zakupili w Związku Radzieckim. Przed ostatnim rejsem, samolot bez żadnych usterek latał poprawnie na długich trasach. Do dnia katastrofy łączny czas lotu maszyny wynosił 6971 godzin, zaś samolot wylądował aż 1752 razy. Dzień przed katastrofą samolot przybył na lotnisko w Okęciu z rejsu Chicago-Warszawa. Był kontrolowany przez kilka godzin, zanim wyruszył w swoją kolejną, niestety ostatnią podróż. Tym razem do Nowego Jorku.
Załoga w dniu 9 maja 1987 roku składała się z 11 osób. Razem z nią poleciało 172 pasażerów. Dowódcą załogi samolotu tego dnia był kapitan Zygmunt Pawlaczyk. Nic nie zapowiadało, że może dojść do tragicznych wydarzeń. Było bezchmurnie i słonecznie, więc maszyna Ił-62 M „Tadeusz Kościuszko” wystartowała z Warszawy-Okęcie o godzinie 10:18. Do godziny 10:41 samolot pasażerski leciał bez żadnych zakłóceń. Nikt nie spodziewał się, że za chwilę dojdzie do tragedii.
Awaria samolotu. Dlaczego doszło do konieczności lądowania awaryjnego?
O 10:41 samolot znajdował się nad miasteczkiem Warlubie. Była to dopiero 23 minuta lotu. Załoga samolotu stwierdziła wówczas dekompresję kadłuba, a także utratę dwóch silników. Niedługo potem w maszynie wybuchł pożar. Kapitan Zygmunt Pawlaczyk natychmiast zgłosił awarię i postanowił zawrócić samolot do Warszawy. W związku z utratą silników groziło wszystkim ogromne niebezpieczeństwo. Podczas zawracania okazało się, że nieprawidłowo działa również ster samolotu. Pożar został częściowo ugaszony, jednak trzeba było jeszcze zrzucić paliwo. Samolot był za ciężki by móc bezpiecznie wylądować. W czasie lądowania tego konkretnego modelu samolotu nie powinien on ważyć więcej, niż 107 ton. Samolot przecież jednak dopiero wystartował, więc nie zdążył zużyć nawet 10 ton paliwa. Lądowanie awaryjne było zatem bardzo ryzykowne.
Podczas próby zrzucenia paliwa okazało się, że prawidłowo pracuje wyłącznie jeden generator prądu elektrycznego – a w maszynie były ich aż cztery. Jako, że zawory zrzutu paliwa były sterowane elektrycznie, nie działały poprawnie. Ster wysokości również nie działał tak, jak powinien. Samolot leciał tylko na dwóch silnikach, załoga nie mogła zrzucić obciążającego maszynę paliwa, a kapitan Pawlaczyk miał uszkodzony ster. Stopniowo zaczęto obniżać pułap lotu, a kapitan postanowił wykonać lądowanie awaryjne na warszawskim wojskowym lotnisku Modlin. Sytuacja była krytyczna. Zgodę na lądowanie w Modlinie wydano o godzinie 10:54.
Niestety, w dalszym ciągu załodze ciężko było uzyskać informacje o warunkach atmosferycznych na lotnisku, gdzie samolot miał awaryjnie wylądować. Nie wiadomo było, jaki jest kierunek wiatru. Ostatecznie kapitan zmienił zdanie i postanowił skierować samolot na Warszawę-Okęcie. Lotnisko dysponowało bowiem lepszym zabezpieczeniem, a także służbami ratowniczymi, sprzętem przeciwpożarowym i ratowniczym. Samolot znajdował się ok. 90 km od Warszawy-Okęcie w momencie, gdy kapitan podjął decyzję awaryjnym lądowaniu właśnie na tym lotnisku.
W międzyczasie przygotowywano pasażerów do lądowania awaryjnego i zrzucano tyle paliwa, ile się dało. Nie można było jednak ustalić dokładnej lokalizacji maszyny względem pasa startowego. Kapitan postanowił więc, że podejdzie do lądowania na kierunku 33 od Piaseczna. By bezpiecznie wylądować, samolot musiał okrążyć lotnisko od zachodu. Przepalone elementy maszyny zaczęły odpadać, wzniecając pożar niedaleko Józefosławia. Zbliżał się moment lądowania.
Las Kabacki – w tym miejscu wydarzyła się największa katastrofa lotnicza w Polsce
„Dobranoc, do widzenia! Cześć, giniemy!”. Katastrofa w Lesie Kabackim
O 11:08 samolot pasażerski Ił-62 M „Tadeusz Kościuszko” zaczął podchodzić do lądowania. Podwozie nie chciało się wysunąć, a kapitan Pawlaczyk miał coraz większy kłopot ze sterem samolotu. Gdyby podwozie nie wysunęło się, samolot musiałby wylądować „na brzuchu”. W dodatku w luku bagażowym wybuchł kolejny pożar, który zaczął się szybko rozprzestrzeniać. Widoczny był już z ziemi, co zauważyli świadkowie tragedii na lądzie. Ok. 6 kilometrów przed lotniskiem uszkodził się układ sterowania, więc samolot leciał niejednostajnie – opadał się i wznosił. Akcja ratunkowa dobiegała końca. Samolot leciał w kierunku ziemi, wlatując w Las Kabacki.
Minutę przed katastrofą kapitan Pawlaczyk poinformował pasażerów, że zrobi wszystko, co tylko może. O godzinie 11:12 „Tadeusz Kościuszko” zaczął ścinać drzewa w Lesie Kabackim z prędkością ok. 470 km / h. Ostatnie słowa, jakie zdążył wypowiedzieć kapitan Zygmunt Pawlaczyk, brzmiały: „Dobranoc, do widzenia! Cześć, giniemy!”. Chwilę później samolot zderzył się z ziemią i rozpadł na drobne części, które rozrzucone zostały na przestrzeni prawie 400 metrów. Zapaliło się paliwo, co wywołało wybuch ogromnego pożaru. W samolocie znajdowały się 183 osoby. Wszyscy zginęli. Ciała ofiar nie zostały znalezione w całości, więc udało zidentyfikować się zaledwie 121 pasażerów.
Co było przyczyną katastrofy w Lesie Kabackim?
Katastrofa w Lesie Kabackim odebrała życie o wiele większej ilości ludzi, niż katastrofa lotnicza w Gibraltarze 1943 roku. Przyczyną tragedii w Polsce było zniszczenie jednego z silników w momencie przelatywania nad Grudziądzem. Silnik został trwale uszkodzony przez rozerwanie turbiny niskiego ciśnienia – urwał się jej wał. Elementy rozerwanej turbiny zniszczyły drugi silnik, co doprowadziło do wzniecenia się pożaru w samolocie. Przy pierwszym zniszczonym silniku powstała wyrwa, przez którą przeleciał fragment turbiny, uszkadzając układy sygnalizacyjne oraz sieć elektroenergetyczną. Załoga nie miała świadomości, że w środku bagażnika rozwija się pożar.
Mimo, że sytuacja była beznadziejna, załoga samolotu działała racjonalnie i za wszelką cenę chciała uratować życie pasażerów. Wszystkie decyzje kapitańskie oraz działania lądowej obsługi technicznej były prawidłowe, nawet w tak ekstremalnie trudnych warunkach. W związku z tragicznymi wydarzeniami, PLL LOT zrezygnował z użytkowania samolotów z silnikiem Ił-62 M.
Wszystkich pasażerów, którzy zginęli w katastrofie lotniczej, pochowano 23 maja 1987 roku w Warszawie na cmentarzu Komunalnym Północnym. Tysiące osób przyszło pożegnać ofiary tragedii w Lesie Kabackim. 11-osobowa załoga 62 M „Tadeusz Kościuszko” została pośmiertnie uhonorowana odznaczeniami państwowymi. Kapitana Zygmunta Pawlaczyka, zgodnie z wolą rodziny, pochowano w rodzinnym grobie na cmentarzu Powązkowskim.
Ofiary katastrofy lotniczej zostały upamiętnione przez naszych rodaków. Niedaleko miejsca katastrofy ustawiono pamiątkowy krzyż oraz tablicę z nazwiskami wszystkich pasażerów, a także głaz z tablicą informacyjną. Każdego roku przy pomniku odprawiana jest msza za zmarłych. Na warszawskim Ursynowie również postanowiono upamiętnić członków załogi, nazywając dwie z warszawskich ulic. Jedną nazwano ulicą Zygmunta Pawlaczyka, zaś drugą Aleją Załogi Samolotu „Kościuszko”. Dzięki temu nikt nigdy nie zapomni o tragedii, która wydarzyła się 9 maja 1987 roku.
Jedyna ocalała – Janina Szulc-Tomaszewska i futro, które ją uratowało
W katastrofie zginęło 183 pasażerów. Jak więc możliwe, że ktoś ocalał? Janina Szulc-Tomaszewska miała lecieć „Tadeuszem Kościuszko” zamiast jednej z pasażerek. Jednak tego dnia Janina nie poleciała.
Janina była w Polsce z wizytą u krewnych. Od 7 lat mieszkała w Stanach Zjednoczonych. Podczas pobytu w Polsce kupiła wymarzone czarne futro z norek. W dniu wylotu do USA spakowała je w podręczny bagaż, zamiast odprawić do luku bagażowego. Spóźniła się bowiem na lotnisko i nie było już czasu na odprawienie futra tak, jak należy. W międzyczasie, gdy wszyscy stali już w kolejce do odprawy, koleżanka jednego z celników błagała go, by załatwił jej wylot do Nowego Jorku. Celnik zgodził się. Musiał jednak zatrzymać kogoś z czekających w kolejce, by wpuścić koleżankę na pokład. W oczy rzuciła mu się Janina z wielką torbą. W środku – na szczęście celnika – znajdowało się futro. Janina została zatrzymana, a samolot poleciał bez niej. Podczas spisywania protokołu dotarła do celnika i przesłuchiwanej kobiety wiadomość, że samolot spadł. Futro z norek uratowało Janinie życie.
Janina Szulc-Tomaszewska pięć dni po katastrofie wróciła do Nowego Jorku, cała i zdrowa. Z tragicznych wydarzeń pozostał Janinie paszport – z przekreśloną długopisem pieczątką, datowaną na 9 maja 1987 roku.
Autor: Paulina Zambrzycka
Bibliografia:
- Jarosław Reszka: Cześć, giniemy! Największe katastrofy w powojennej Polsce, Wydawnictwo PAP, Warszawa 2001
- Mirosław Kozłowski: 60 minut do śmierci. Zagadka katastrofy w Lesie Kabackim, Wydawnictwo MK Konsulting, Warszawa 2018