Czas mroku

Gruzowisko zwane Warszawą

Warszawa w latach powojennych nie była przyjaznym miejscem. Jej lewobrzeżna część leżała w gruzach. Hitlerowcy dopilnowali, by na Żoliborzu, w Śródmieściu czy na Woli nie został kamień na kamieniu. Większość budynków zrównali z ziemią.

Nad ruinami jeszcze przez wiele lat unosił się smród spalenizny i trupi odór. W upalne dni wiatr wzbijał tumany ceglanego pyłu, które podczas deszczów zmieniały się w rzeki błota. Nie było kanalizacji, ani dostępu do czystej, bieżącej wody do picia.

Nowe życie

Nieco lepiej sytuacja miała się na prawym brzegu Wisły. Powstanie na Pradze skończyło się szybko, toteż dzielnica, przynajmniej częściowo, ocalała z pożogi. To tu powstawały pierwsze urzędy, zarówno te miejskie, jak i państwowe. W podwórkach praskich kamienic i na ulicach kwitło powojenne życie.

Szczególnie dobrze miał się handel, którego centrum znajdowało się na Bazarze Różyckiego. Można tu było kupić dosłownie wszystko: mięso z nielegalnego uboju, pyzy, zszabrowane na ziemiach zachodnich przedmioty, ubrania z paczek z pomocą humanitarną, elementy amerykańskich mundurów, meble, zegarki.

Ciemności

Za dnia wszystko zdawało się powoli wracać do normy, ale były to tylko pozory. Powojenna Warszawa była miastem wyjątkowo niebezpiecznym. Trwało w niej polowanie na żołnierzy AK, których nowa władza uznawała za zdrajców. Wśród cywilnych mieszkańców pełno było straumatyzowanych wojną mężczyzn, którzy nie wiedzieli, co ze sobą zrobić w czasie pokoju.

Te zagubione “wolne elektrony” łączyły się w bandy trudniące się napadaniem na przechodniów. Podnoszące się z wojennego koszmaru ulice przeważnie nie są dostatecznie oświetlone, co stwarzało idealne warunki dla kradzieży i rozbojów.

Przestępstwa były na porządku dziennym, a złoczyńców nie miał kto ścigać. Milicja Obywatelska była w powijakach. Brakowało jej sprzętu i odpowiedniej infrastruktury. Ludzie, którzy zgłaszali się do służby, sami nierzadko mieli już na koncie jakiś konflikt z prawem. Ich motywacja pozostawiała wiele do życzenia.

Koszmar kobiet

Waleria

Waleria, pierwsza ofiara Wampira z Warszawy, nie miała łatwego życia. Była wdową i matką dwójki dzieci. Rozpaczliwie starała się zapewnić byt rodzinie, najmowała się więc do rozmaitych prac dorywczych. W godzinach wieczornych dorabiała jako praczka w prywatnych mieszkaniach.

7 kwietnia 1950 roku skończyła pracę późnym wieczorem. Chciała jak najszybciej wrócić do domu, do dzieci. Musiała w tym celu pokonać pogrążoną w ciemnościach ulicę Podskarbińską. Waleria nie lubiła tej trasy. Zebrała się jednak w sobie i ruszyła szybkim krokiem, myśląc o tym, że za chwilę będzie już bezpieczna.

Kobieta nigdy nie dotarła do domu. Została napadnięta przez nieznanego sprawcę, pobita, a następnie zgwałcona. Jej rozebrane do połowy ciało znalazł przy pobliskich torach kolejowych funkcjonariusz ORMO. Twarz ofiary była dosłownie zmasakrowana, przez co trudno było ją zidentyfikować, bo nie posiadała przy sobie żadnych dokumentów. Sprawca wykorzystał ją seksualnie już po jej śmierci.

Milicjanci znaleźli na miejscu zbrodni jedynie zakrwawiony kamień - narzędzie zbrodni i stary pas od niemieckiego munduru. Na jego klamrze widniała swastyka i napis Gott mit uns, który ktoś próbował zeszlifować pilnikiem. Żaden z tych przedmiotów nie pomógł odnaleźć sprawcy.

Irena

6 maja 1950 roku dwudziestoczteroletnia Irena umówiła się z koleżanką Krysią do kina. Seans skończył się w okolicach godziny 23:00. Gdy dziewczyny dotarły do mieszkania Krysi, ta zaproponowała Irenie, żeby u niej przenocowała. Kobieta jednak stwierdziła, że wróci do siebie. W końcu mieszka niedaleko, a ulica Żymirskiego, którą miała iść, była dobrze oświetlona.

Irena wkrótce zorientowała się, że śledzi ją jakiś mężczyzna. Zanim zdążyła cokolwiek zrobić, napastnik chwycił ją wpół i zaciągnął na pobliskie pola. Tam pobił dziewczynę i zgwałcił. Następnie, jakby nigdy nic, zaczął jej opowiadać historię swojego życia.

Wyznał, że nazywa się Zygmunt. Zapytał kobietę gdzie mieszka i czym się zajmuje. Później oznajmił ją, że to wszystko i tak nie ma znaczenia, bo zamierza ją zabić. Kazał jej iść w stronę Jeziorka Gocławskiego. A może zainteresuje cię także ten artykuł o tajemnicach, które do dziś nie zostały rozwiązane?

Tam zgwałcił Irenę ponownie, a następnie znowu zaczął snuć opowieści na swój temat. Skarżył się, że jego ojciec nie ma nogi i jeździ na wózku inwalidzkim. Opowiedział, że pracuje “przy reflektorach” oraz że kiedyś mieszkał w tej okolicy, w drewnianych barakach. Irena miała dużo czasu, by przyjrzeć się oprawcy. Był ubrany w coś, co przypominało mundur. W jego lewej dłoni brakowało dwóch palców.

Nagle mężczyzna wstał i ruszył w stronę dziewczyny. Próbował ją dusić, ale ofiara walczyła jak lew. Gdy napastnik na chwilę się odsunął, Irena wykorzystała okazję i niewiele myśląc skoczyła do wody. Przez dłuższy czas płynęła pod powierzchnią, aż w końcu skryła się w przybrzeżnych szuwarach. Gwałciciel był wściekły, próbował znaleźć niedoszłą ofiarę, ale w ciemnościach nie miał na to szans. W końcu dał za wygraną.

Poszukiwania

Przerażona, przemarznięta, zgwałcona i skatowana kobieta zdołała dotrzeć na komisariat Milicji Obywatelskiej. Opisała co jej się przydarzyło, a także wygląd napastnika i opowiedziane przez niego historie.

Natychmiast wszczęto poszukiwania. Funkcjonariusze dotarli do dwóch kobiet, które nad ranem

7 maja widziały w okolicach Jeziorka Gocławskiego mężczyznę ubranego jakiś rodzaj munduru. Wyglądał na spłoszonego. Okolica została dokładnie przeszukana. W stogu siana, który stał nieopodal, odnaleziono śpiącego Wiesława M.  

Zupełnym przypadkiem mężczyzna nie miał dwóch palców u lewej ręki. Funkcjonariusze byli przekonani, że ujęli sprawcę, jednak w trakcie okazania Irena stwierdziła z całą pewnością, że to nie on na nią napadł.

Maria

8 maja Maria wstała bardzo wcześnie, by punktualnie dotrzeć do pracy na drugim brzegu Wisły. Dziewczyna pracowała jako ekspedientka w jednym z wolskich sklepów. Wieczorem spotkała się z koleżanką. Ruszyła w drogę powrotną do domu o godzinie 22:00. Wsiadła w tramwaj, który miał ją zawieźć na Grochów.

Dziewczyna nie dotarła jednak do siebie. Jej matka bardzo się tym zaniepokoiła. Postanowiła poszukać córki. Pojechała nawet do jej miejsca pracy, ale tam okazało się, że Maria nie przyszła tego dnia do sklepu.

W drodze powrotnej kobieta zwróciła uwagę na tłum gapiów zgromadzony przy ogródkach działkowych. Wiedziona złym przeczuciem podeszła bliżej i zapytała, co się stało. W odpowiedzi usłyszała, że znaleziono tam nagie ciało dziewczyny. Ktoś ją udusił i zgwałcił. To była Marysia.

Barbara

Osiemnastoletnia Barbara mieszkała w Aninie. 12 maja 1950 r. wysiadła z pociągu podmiejskiego i ruszyła do domu. Po jakimś czasie zauważyła, że idzie za nią mężczyzna. Nieznajomy zapytał o ulicę, której w ogóle w Aninie nie było. Barbara w sekundzie zorientowała się, że coś jest nie tak.

Mężczyzna złapał kobietę i zaczął dusić. Gdy straciła przytomność, zaciągnął ją do pobliskiego lasu i zgwałcił. Był przekonany, że nie żyje. Barbara ocknęła się kilka godzin później. Półnaga, okradziona ze swetra, butów, zegarka i teczki z książkami. Ale żywa. Udało jej się dotrzeć do szpitala prowadzonego przez Ministerstwo Zdrowia.

Kobieta nie była w stanie przypomnieć sobie rysów twarzy mężczyzny. Pamiętała jedynie, że był ubrany po cywilnemu, a gdy ją dusił, to nacisk lewej dłoni był słabszy, niż prawej. Na miejscu zdarzenia milicja znalazła jedynie egzemplarz “Życia Warszawy”, w który zamachowiec wytarł zakrwawione ręce.

Wariat, Fajtłapa

Seryjniak

Dla funkcjonariuszy z Grochowa było oczywiste, że sprawcą wszystkich tych ataków na kobiety jest jeden mężczyzna. Wskazywał na to modus operandi (sposób działania) - wszystkich zbrodni dokonano w krótkim czasie, w podobnych okolicznościach oraz na stosunkowo niewielkim obszarze. Kobiety były duszone, a później gwałcone i okradane. Morderca działał z wyjątkowym okrucieństwem.

Poszukiwania skupiono na obszarze Grochowa, Gocławia i Saskiej Kępy. Wiedziano, że sprawca należał do służb mundurowych oraz brakowało mu dwóch palców u lewej ręki. Być może nosił kiedyś niemiecki pas z oszlifowaną pilnikiem klamrą. Z uwagi na kalectwo wykluczano możliwość, że jest czynnym żołnierzem.

Funkcjonariusz więzienny

Milicjanci skupili się na odnalezieniu wszystkich lokatorów baraków, które przed wojną stały przy Jeziorku Gocławskim. W ten sposób namierzyli 48 letniego Józefa Ołdaka - inwalidę bez nogi, który poruszał się na wózku inwalidzkim. Mężczyzna miał dwóch synów: Jerzego i Tadeusza.

Obu wezwano na przesłuchanie. Jako pierwszy na komisariacie stawił się Jerzy. Było oczywiste, że nie jest mordercą, gdyż u jego lewej dłoni nie brakowało palców. Zapytany o brata potwierdził, że Tadeusz pracuje jako funkcjonariusz więzienny i faktycznie, jego lewa dłoń jest okaleczona.

Tadeusz

Tadeusz nie zgłosił się na wezwanie milicjantów. Zamiast tego zaszył się w kryjówce, do której jedzenie i ubranie przynosiły mu matka i żona. Mężczyzna kontaktował się z nimi listownie. Milicjantom udało się przechwycić korespondencję i ostatecznie aresztować podejrzanego

10 czerwca 1950 roku.

W trakcie pierwszego przesłuchania mężczyzna nie przyznał się do winy. Twierdził, że ukrywał się przed wymiarem sprawiedliwości dlatego, że bez pozwolenia opuścił stanowisko pracy, co w tamtych czasach było przestępstwem. Musiał jednak zmienić linię obrony po tym, jak został rozpoznany przez Irenę, jego niedoszłą ofiarę.

Trudne dzieciństwo

W trakcie śledztwa funkcjonariuszom udało się potwierdzić, że pas ze spiłowanym napisem “Gott mit uns” był własnością Tadeusza Ołdaka. Znaleźli również zegarek należący do Barbary, który Ołdak zdążył już podarować swojemu znajomemu.

Mężczyzna próbował więc udowodnić, że za jego postępowanie odpowiadało trudne dzieciństwo. Ojciec Tadeusza pił i był agresywny wobec swojej żony i dzieci. Młody Ołdak uczył się kiepsko, kilkakrotnie powtarzał pierwsze trzy klasy podstawówki. Pierwszy kontakt seksualny z kobietą miał w wieku 16 lat.

Później trafił później na roboty do Niemiec, w trakcie których stracił dwa palce u lewej dłoni (według innej wersji przyczyną kalectwa był wypadek tramwajowy z 1946 roku). Przez tę ułomność zyskał przydomek “Fajtłapa”. Drugą ksywę, “Wariat”, nadano mu dlatego, że lubił zaglądać do butelki. A kiedy zaglądał, to tracił panowanie nad sobą.

Trudna dorosłość

Po powrocie do Polski Tadeusz związał się ze sporo starszą kobietą. Nie był jednak wierny - utrzymywał kontakty z prostytutkami, od których zaraził się syfilisem. Pracował dorywczo albo kradł, bo potrzebował pieniędzy na wódkę i kobiety. Twierdził, że jest uzależniony i od procentów, i od seksu.

Pod koniec 1948 roku ożenił się z Zofią. Rodzina zamieszkała na Służewcu i próbowała funkcjonować normalnie. Ołdak zatrudnił się nawet w służbie więziennej przy obsłudze reflektora. Kobieta urodziła mu córkę. Wtedy mężczyzna kompletnie stracił do niej pociąg. Narastała w nim frustracja seksualna, która ostatecznie pchnęła go do zbrodni.

Wszystko przez wódkę

Ołdak stwierdził, że zamordował Walerię, bo był pijany. Wcześniej wypił dużo wódki i nagle poczuł gigantyczne pożądanie. Wiedział, co robi i nie miał wyrzutów sumienia. Po wszystkim nawet sobie  podśpiewywał pod nosem.

Wystraszył się dopiero wtedy, gdy wrócił do domu. Zofia zapytała go, czy nie spotkał po drodze swojej matki, która przyszła do nich w odwiedziny. Tadeusz przestraszył się, że w alkoholowym zamroczeniu zgwałcił własną matkę. Rano odetchnął z ulgą, gdy znajomy poinformował go, że przy torach znaleziono ciało nieznajomej kobiety.

Irenę zaatakował z premedytacją. Chciał ją zabić, ale dziewczyna okazała się sprytniejsza. Gdy wskoczyła do wody Ołdak był pewien, że się utopiła. Przed zabójstwem Marii znów dużo pił. Spotkał ją na ul. Żymirskiego. Bił i dusił, a potem zaciągnął na pobliskie działki. Zgwałcił. Ubranie dziewczyny sprzedał następnego dnia na bazarze.

11 maja dostał wezwanie na komendę MO. Najpierw na posterunku pojawił się jego brat Jerzy. Gdy opowiedział Tadeuszowi o co pytali go milicjanci, ten postanowił nie wchodzić do środka. Nie chciał również wracać do domu, więc kręcił się bez celu po ulicach Pragi. Pił. W końcu na piechotę doszedł do Anina, gdzie spotkał Barbarę.

Nonszalancja

Tadeusz Ołdak opowiadał o popełnionych przez siebie zbrodniach w taki sposób, jakby to były normalne, codzienne czynności. Nonszalancko. Czasami uśmiechał się, a nawet żartował. Nigdy nie wyraził skruchy.

Przez pewien czas próbował udawać “wariata” otumanionego przez wódkę, ale ta linia obrony  na niewiele się zdała. Milicja przechwyciła grypsy, które wysyłał do najbliższych z prośbą, by znaleźli świadków jego rzekomej niepoczytalności. Biegli psychiatrzy orzekli, że zdawał sobie sprawę z tego, co robił, mimo iż wcześniej pił alkohol.

Sprawa Ołdaka nie była dostępna dla publiczności. Mężczyzna został skazany na karę śmierci przez Wojskowy Sąd Rejonowy w Warszawie. Wyrok wykonano dnia 10 kwietnia 1951 roku o godz.20:20, mimo iż mężczyzna prosił o łaskę ówczesnego prezydenta PRL - Bolesława Bieruta.

Autor: Natalia Grochal

Źródła:

https://www.youtube.com/watch?v=TEx5rApxKks

https://kurierlubelski.pl/tadeusz-oldak-byl-seryjnym-morderca-wampir-z-warszawy-wpadl-przez-zbytnia-pewnosc-siebie/ar/10554700

https://histmag.org/Tadeusz-Oldak-Wampir-z-Warszawy-7100

http://www.kryminalistyka.fr.pl/crime_polska_oldak_02.php

ikona podziel się Przekaż dalej