Marco Polo: Fragment książki "Wenecja: od Marco Polo do Casanovy"
W roku 1295 Marco Polo w towarzystwie ojca i wuja wracał do Wenecji, po tym jak wędrował „od Morza Polarnego po Jawę, od Zanzibaru po Japonię”. Wedle człowieka, któremu pewnego dnia Polo podyktuje swoją historię:
od czasu gdy nasz Pan Bóg stworzył własnymi rękami Adama, praojca naszego, aż do dnia dzisiejszego nie było chrześcijanina ani Saracena, ani pohańca, ani Tatara, ani Hindusa, ani żadnego człeka jakiejkolwiek nacji, który by tyle zwiedził różnych części świata i tyle poznał wielkich dziwów, co ów Imć Marko zwiedził i poznał.
Poniższy tekst jest fragmentem książki Paula Stratherna "Wenecja: od Marco Polo do Casanovy". Więcej informacji na jej temat znajdziesz w tym miejscu.
Nie ma powodu, by w to wątpić. Marco wyjechał z Wenecji, gdy miał lat siedemnaście, i na podróżach strawił dwadzieś- cia cztery lata. Gdy wrócił do Wenecji, był człowiekiem nie do poznania. Ponad dwa stulecia później uczony Giovanni Battista Ramusio, czerpiąc z opowieści przekazywanych z pokolenia na pokolenie przez weneckie rody, które żyły blisko z rodziną Po- lów, opisywał wygląd podróżników po powrocie: „Wyglądali jak Tatarzy, a nawet mówili z dziwacznym akcentem, niemal całkiem zapomniawszy weneckiej mowy”. W roku 1295 Wenecja liczyła już ponad osiemset lat, a Rada Dziesięciu w miarę upływu czasu zdo- łała narzucić bardzo szczegółowe prawa wyznaczające właściwy strój dla obywateli poszczególnych stanów. Nakazano noszenie ubrań skromnych, zadekretowane krótkie włosy jako obowiązują- ce, zabroniono elementów ekstrawaganckich czy przesadnie kolo- rowych, wyłączywszy specjalne okazje. Wenecja była jednak rów- nież ruchliwym portem, więc jej mieszkańcy przyzwyczajeni byli do widoku gości o egzotycznym wyglądzie – od chłopów z inte- rioru w tradycyjnych wiejskich ubraniach i o ciemnych twarzach, ledwie wystających spod słomkowych kapeluszy z szerokim ron- dem, po arabskich kupców w turbanach i dżalabijach. Widywa- no Słowian i Albańczyków w tradycyjnych szerokich spodniach, a także miejscowych Żydów w długich ciemnych płaszczach ga- bardynowych. A jednak długie włosy i długie brody wracających Polów, ich skóra zniszczona przez żywioły, mocno opalona i po- marszczona od długiej ekspozycji na tropikalne słońce i wiatry pustynne, a do tego mocno zniszczone katany, przypominające raczej dywany niż ubranie cywilizowanych Wenecjan – wszyst- ko to musiało robić wrażenie. Na pewno się za nimi oglądano, gdy wysiadali na nabrzeżu, szli przez stary drewniany most Rialto, a potem przez wąskie uliczki dzielnicy Castello aż do Ca’ Polo, rodowej siedziby, gdzie przy bramie nawet ich nie poznano.
Rodzina Polów była mniej znacznym rodem pośród rządzącej klasy patrycjuszowskiej. Zmienne powodzenie kupieckie skłoniło ją w końcu do przedsięwzięcia śmiałych i ambitnych planów po- dróży w kierunku nieznanego Orientu. (W Wenecji, inaczej niż w królestwach i księstwach reszty Europy, klasy wyższe mocno angażowały się w handel – taki był etos tej kupieckiej republiki). Koniec wieku XIII stanowił początek epoki weneckiej ekspan- sji. Napędzani rywalizacją z Genuą weneccy kupcy zajmowali się wyszukiwaniem nowych rynków, wędrując morzem i lądem. Rodzina Polów to ucieleśnienie owego ducha przygody.
Gdy Polowie wrócili do Wenecji, po mieście szybko zaczęły krążyć plotki, że stali się nędzarzami, że po dwudziestu czterech latach handlowania wrócili zaledwie z jednym tatarskim niewol- nikiem, dźwigającym pojedynczy kufer, w którym mieścił się cały ich ocalony dobytek. W rezultacie nazwisko Polo, od dawna szanowane za żyłkę do interesów, znacząco utraciło reputację. A bez dobrej reputacji przedsięwzięcia jakiegokolwiek przedsta- wiciela rodu nie mogły przyciągnąć zbyt wielu – jeśli w ogóle jakichkolwiek – sponsorów i inwestorów. Gdyby takie pogłoski rozniosły się po Wenecji, rodzina skazana byłaby na ruinę.
Aby odzyskać dobre imię, wkrótce po powrocie Polowie posta- nowili wydać ucztę, zapraszając całą rodzinę i wszystkich wpły- wowych ludzi, jakich tylko znali. Gdy gości już usadzono, Marco Polo wraz ze swym ojcem Niccolem i wujem Maffeem ukazali się w powłóczystych szatach z najwspanialszego jedwabiu. Następ- nie zdjęli ubrania i zaczęli drzeć je na strzępy, rozdając kolorowe kawałki służącym, a po chwili wyszli i powrócili w jeszcze kun- sztowniejszych szatach, tym razem wykonanych z czerwonego aksamitu. W czasie posiłku Polowie raz jeszcze wstali i znów po- darli swoje drogie szaty na kawałki, rozdając strzępy służącym. Następnie zniknęli i powrócili w jeszcze droższych ubraniach. Na koniec posiłku i te szaty podarto i rozdano. Wówczas wszyscy już rozumieli: rodzina Polów z pewnością nie jest biedna, jeśli może sobie pozwolić na tak ekstrawaganckie gesty. A jednak Marco, Niccolò i Maffeo szykowali jeszcze bardziej sensacyjną demonstrację, która miała stanowić prawdziwy finał ich występu. Powrócili odziani w znoszone mongolskie stroje, które mieli na sobie w chwili powrotu do Wenecji. Ramusio pisze, że wyjęli noże i zaczęli nimi ciąć ukryte podszewki grubych ubrań, a wówczas
„wypadła z nich prawdziwa kaskada drogich kamieni. Te rubiny, szafiry, granaty, diamenty i szmaragdy były ukryte w ich strojach w tak przemyślny sposób, iż nikt nie mógł się domyślić, że się tam znajdują”. Cała ta historia ma posmak orientalnej baśni, jakby po- chodziła prosto z opowieści Szeherezady, ale biograf Marco Polo, Laurence Bergreen, uważa, że Ramusio w tym miejscu „prawdo- podobnie upiększa, ale raczej nie zmyśla”. Tak czy inaczej, wydaje się, że tamten występ – lub jakiś do niego podobny – przywró- cił reputację rodziny Polów jako odnoszących sukcesy kupców.
Dziś wiemy jednak, że trzech Polów faktycznie rozgrywało tu swego rodzaju orientalną szaradę. Ukrywali bowiem pewien ważny sekret. Może i wrócili do domu z górą drogocennych ka- mieni, ale zostali również ograbieni ze znacznie większej fortuny, jaką zgromadzili przez dwadzieścia cztery lata handlu. W czasie ich podróży przez imperium Mongołów oni sami i ich towary znajdowali się pod ochroną mongolskiego władcy, Kubilaj-chana, który zatrudnił ich na służbę i przyznał im pajdzę (rodzaj listu żelaznego). Była to złota tabliczka długa na stopę i szeroka na trzy cale, na której napisano: „Z mocy Niebios, niech błogosławione będzie imię Wielkiego Chana. Ktokolwiek nie okaże nosicielom tej tabliczki względów należnych potędze Chana, ten zostanie zabity”. Zagwarantowało im to całkowite bezpieczeństwo i po- wszechną gościnę w czasie wszystkich ich podróży.
Pod koniec drogi powrotnej do domu dotarli jednak do ce- sarstwa Trapezuntu, odległego bizantyńskiego przyczółka na południowo-wschodnim brzegu Morza Czarnego. Tutaj po raz pierwszy znaleźli się poza terenem pax mongolica, już za za- chodnią granicą jurysdykcji chana. Trapezunt był nominalnie chrześcijańskim sojusznikiem Wenecji, ale jego odległe poło- żenie, jakieś osiemset kilometrów na wschód od Konstantyno- pola, sprawiało, że państwo to w dużej mierze rządziło się włas- nymi prawami. Gdy Polowie się tam zjawili, zamiast otrzymać serdeczne powitanie od swych europejskich przyjaciół, musieli bezsilnie patrzeć, jak ich skrzynie pełne złota są konfiskowane przez skorumpowane miejscowe władze. Utracona przez nich suma stanowiła zapewne sporą fortunę, być może nawet wy- starczającą, aby uczynić z Polów jedną z najbogatszych rodzin w Wenecji, gdyby tylko udało im się ją przewieźć bezpiecz- nie do domu. Nie trzeba chyba dodawać, że Marco pominął to przykre zdarzenie w swoich wspomnieniach z podróży. Ani jego ojciec, ani wuj nigdy nie wspominali o tej wielkiej stra- cie. Dopiero po śmierci Maffea w jego testamencie znaleziono wzmiankę o tym incydencie. Wuj usprawiedliwiał w ten sposób skromność pozostawianego po sobie spadku, a także kilka ob- ciążających rodzinę długów.
Ta właśnie strata fortuny prawdopodobnie była również przy- czyną powrotu Polów w ich przedziwnych strojach do rodzinnej Wenecji. Z pewnością mogli kupić jakieś bardziej odpowiednie stroje weneckie, gdy przejeżdżali przez Konstantynopol, w któ- rym mieszkała spora wenecka społeczność handlowa. A jednak w chwili dotarcia na miejsce Polowie nie dysponowali żadną go- tówką, a z pewnością nie chcieli też sprzedawać klejnotów ani ryzykować, że wyda się tajemnica ich mongolskich strojów.
Pomijając ten epizod, Marco Polo wkrótce zaczął wszystkich zainteresowanych częstować opowieściami o swoich wschod- nich podróżach. Barwnie opisywał egzotyczne Chiny i samego Kubilaj-chana. Jak zauważał Ramusio:
Wielokrotnie powtarzał te opowieści, zawsze podkreślając wspa- niałość Kubilaj-chana. Twierdził, że jego dochód wynosi między dziesięć a piętnaście milionów w złocie. Opowiadając o niezwykłych krajach, które odwiedził, zawsze wyliczał jakieś miliony. W rezulta- cie szybko zyskał przydomek Messer Marco Milione. Nawet w doku- mentach wymieniano go pod tym imieniem, a jego siedziba zyskała nazwę Corte Milione.
Po dzień dzisiejszy utrzymuje się ta nazwa, kojarzona z za- chowanymi łukami Ca’ Polo, które nadal można dojrzeć w fa- sadzie Teatro Malibran w samym centrum weneckiej dzielnicy Castello.
Genua zaczęła już wówczas stanowić zagrożenie dla wenec- kiego handlu, szczególnie we wschodniej części Morza Śród- ziemnego, w Lewancie i na Morzu Czarnym. W czasie swojej podróży powrotnej z Orientu sam Polo z zaskoczeniem zobaczył, mijając brzegi Morza Kaspijskiego, że „kupcy genueńscy zaczęli wypuszczać statki na to morze i po nim żeglować”. Genua mia- ła już założone kolonie, jak również partnerów handlowych, wzdłuż całego wybrzeża Morza Czarnego. Teraz okazało się, że wykracza poza granice europejskie. (Możliwe, że wpływy genu- eńskie w Trapezuncie były po części przyczyną zajęcia mająt- ku Polów). W roku 1296, zaledwie kilka lat po tym, jak Polowie przejechali przez Konstantynopol, Genueńczycy przeprowadzili atak na tamtejszą kolonię wenecką. Zajęli całe jej wyposażenie, a kupców wymordowali. Wkrótce genueńska kolonia w Kon- stantynopolu zaczęła przynosić olbrzymie zyski – trzy razy większe niż dochód spływający do stolicy z całego cesarstwa bizantyńskiego.
Złupienie weneckiej kolonii w Konstantynopolu doprowa- dziło do otwartej wojny. Po serii coraz poważniejszych potyczek między statkami obu rywali w sierpniu 1298 roku do Wenecji dotarła wieść, że flota genueńska w sile osiemdziesięciu ośmiu statków pod wodzą admirała Lamby Dorii stacjonuje u wejścia na Adriatyk, stanowiąc bezpośrednie zagrożenie dla weneckich szlaków handlowych. Doria chciał wyciągnąć flotę wenecką i zmusić ją do bitwy, ale z jakiegoś powodu Wenecjanie nie chcieli dać się sprowokować. Doria, biorąc pod uwagę swoją reputację największego stratega morskiego jego czasów, podejrzewał, że Wenecjanie po prostu się go boją. Pragnąc sprowokować ich jesz- cze wyraźniej, zdecydował się wpłynąć na sam Adriatyk. Ten ruch wreszcie zmusił Wenecjan do działania.
W upale ostatnich dni sierpnia flota dziewięćdziesięciu sześ- ciu weneckich galer – jedną z nich dowodził czterdziestocztero- letni Marco Polo – wypłynęła z Wenecji pod wodzą admirała Andrei Dandola. Zebrawszy się za laguną, pożeglowała i powio- słowała, mijając wyspy wybrzeża dalmatyńskiego. Niecierpliwie wyczekując pojawienia się wroga, flota genueńska stacjonowa- ła pięćset kilometrów na południe, skryta za wenecką wyspą Curzolą (obecnie Korčula). Nagle zjawił się gwałtowny sztorm, zatapiając sześć jej statków. Doria nakazał wówczas siłom ge- nueńskim wysiąść na brzeg. Na miejscowe osady spłynęła fala gwałtów i rabunków, mająca na celu sprowokowanie sił wenec- kich. Gdy Genueńczycy czekali, wicher ustał, a na szklanej po- wierzchni morza pojawiła się dryfująca mgiełka. Wczesnym rankiem 6 września ostre czarne dzioby weneckich galer wyło- niły się z mgły, jakby gotowe na bitwę. Wówczas jednak z niejas- nego powodu na nowo skryły się we mgle.
Doria podejrzewał, że Wenecjanie mimo przewagi liczebnej nadal obawiali się konfrontacji z potężną genueńską flotą. Było jednak inaczej. Dandolo został poinformowany o położeniu ge- nueńskiej floty przez łodzie umykające z Curzoli. Pożeglował teraz na drugą stronę wyspy. Wysadził na brzegu kontyngent żołnierzy, którzy zaczęli potajemnie przedzierać się przez suro- we skaliste góry wyspy na jej drugi brzeg. Niedzielnym rankiem 8 września, prowadząc skoordynowany atak, weneccy żołnierze runęli na genueński obóz, podczas gdy wenecka flota okrążyła wyspę dzięki sprzyjającym wiatrom i zaatakowała genueńskie galery. Dzięki elementowi zaskoczenia Wenecjanie zyskali prze- wagę. Rozbili i podpalili kilka genueńskich okrętów. Na lądzie zaś grad weneckich strzał zasypał genueński obóz, a później na- stąpiło właściwe natarcie. Na morzu Dandolo zdołał przechwy- cić dziesięć galer przeciwnika, ale w czasie tego manewru kilka jego własnych okrętów osiadło na mieliźnie. Doria natychmiast to wykorzystał. Gdy bitwa morska trwała, zręcznie pokierował statki genueńskie tak, że wreszcie udało mu się okrążyć flotę we- necką. Gdy Doria zmuszał weneckie statki, by się coraz bardziej ścieśniały, uniemożliwiając im jakiekolwiek manewry, Genueń- czycy zaczęli wystrzeliwać płonące strzały w stronę przeciwni- ka. Ogień ogarnął statki Wenecjan, ale nie przerywali oni wal- ki. Po niemal dziewięciu godzinach nieustannych zmagań flota genueńska ostatecznie pokonała flotę wenecką, przejmując lub niszcząc osiemdziesiąt cztery z pierwotnych dziewięćdziesięciu sześciu galer. Wzięto do niewoli co najmniej osiem tysięcy ludzi. Był to poważny cios dla weneckiego potencjału militarnego. Cała populacja miasta liczyła wówczas niecałe sto tysięcy, a wzięci do niewoli stanowili niemal jedną trzecią zdolnych do noszenia bro- ni mężczyzn w mieście.
Wobec perspektywy poniżenia i niewoli u Genueńczyków upokorzony Dandolo wziął swój los we własne ręce. Podobno ka- zał się przywiązać do masztu swego okrętu flagowego i tak dłu- go tłukł głową o drewno, aż wreszcie roztrzaskał sobie czaszkę. Wydaje się jednak, że jego porażka nie była aż tak katastrofalna, jak sobie wyobrażał. Flota Dondola zdołała zadać wyraźne straty galerom Dorii. Genueński admirał zdecydował się nie ryzyko- wać i nie popłynął zaatakować samej Wenecji.
Pośród wziętych do niewoli Wenecjan znajdował się również Marco Polo. Od powrotu do Wenecji cały czas zajmował się hand- lem. Osiągnął takie sukcesy, że niebawem był w stanie opłacić budowę i wyposażenie galery, którą sam dowodził w czasie kam- panii. Wraz z tysiącami innych więźniów został przewieziony do Genui w triumfalnym rejsie na pokładzie jednej z przejętych galer. Niecały miesiąc po bitwie został uwięziony w ponurym Palazzo di San Giorgio. Jakby mało było upokorzeń, więzienie to wzniesiono z kamieni zabranych ponad trzydzieści lat wcześ- niej ze złupionej weneckiej placówki w Konstantynopolu. Polo i innym Wenecjanom groziło wieloletnie uwięzienie.
Zgodnie z ówczesnym obyczajem więźniom pozwolono swo- bodnie przemieszczać się po zamku, a „szlachcicom”, takim jak Marco Polo, przyznano rozległe cele, które mogli wyposażyć w meble, dywany, łóżka, ozdoby i inne rzeczy przesyłane z domu. Podczas gdy wielu prostych marynarzy głodowało, „szlachcicom” pozwolono kupować dodatkowe racje żywnościowe, umożli- wiające im przetrwanie. Mijały miesiące, a Marco Polo odzy- skał wigor, zabawiając współwięźniów opowieściami o swych niesamowitych podróżach na Wschodzie. Wieść o wyczynach Il Milione poniosła się przez Genuę. Jak twierdzi Ramusio: „od- wiedzali go najszlachetniejsi panowie miasta, przynosząc mu podarki, mające przynieść ulgę w niewoli”.
Polo przykuł też uwagę innego więźnia, który siedział w San Giorgio już od czternastu lat. Był to pisarz znany jako Rusti- chello da Pisa. W swoim czasie też był niezłym opowiadaczem, autorem wielu historii o dworskiej miłości i rycerskich cnotach, specjalizującym się w romansach arturiańskich. Te ostatnie przyniosły mu taką sławę, że jakieś dwadzieścia pięć lat wcześ- niej na swój dwór zaprosił go przyszły król Anglii Edward I, szu- kający kogoś, kto zabawi go w czasie krucjaty do Ziemi Świętej. Niektórzy spekulują, że Rustichello mógł spotkać Polo, a w każ- dym razie usłyszeć o nim, już w tamtym czasie, bo Polowie aku- rat wówczas przemierzali Palestynę. Tak czy inaczej, Polo i Ru- stichello stworzyli idealny tandem: kompulsywny gawędziarz i autor legend mieli razem stworzyć dzieło, które stało się jedną z najbardziej znanych książek w Europie. Może i nie jest to ar- cydzieło literackie, ale jego treść z nawiązką wynagradza niedo- statki stylistyczne. To tutaj pojawił się pierwszy opis egzotycznej cywilizacji, która wcześniej była całkiem nieznana całej reszcie świata. Nie jesteśmy sami we wszechświecie – tak wygląda inny świat. Nic dziwnego, że tytuł, jaki początkowo nadano dziełu Polo, brzmiał po prostu Il Mondo.
Nie jest przesadą powiedzieć, że w pewnym sensie Polo podróżował również w przyszłość. O ile większa część Europy tkwiła wówczas w realiach średniowiecza, to w Chinach wynaleziono już proch, papier, pieniądze i druk, a także zaczęto wykorzysty- wać węgiel jako opał. Wedle niektórych źródeł Polo przywiózł do Wenecji w swej jedynej walizce egzemplarze innego chińskiego wynalazku – szkieł powiększających – których podobno używał jako swego rodzaju okularów, gdy z wiekiem pogarszał mu się wzrok. Takich szkieł można było użyć do stworzenia mikrosko- pu albo teleskopu, ale nigdzie się o tym nie wspomina. Trzeba było kolejnych trzystu lat, aby te przyrządy „wynaleziono” w Eu- ropie. Oprócz tego typu wynalazków Chiny mogły pochwalić się również takimi futurystycznymi cudami jak Kinsaj – „miasto nieba” – które w opisie Polo przypomina nieco utopijną wersję Wenecji. Polo na własne oczy ujrzał:
najsławniejsze i najpiękniejsze miasto na świecie. Ulice jego bo- wiem i kanały są bardzo szerokie i przestronne. Od południa pod miastem leży jezioro liczące trzydzieści mil obwodu. Nad nim wzno- szą się piękne domy szlachty i panów tak wspaniale zbudowane, że nie mogłyby być lepiej rozplanowane i ozdobione. Poza tym znajdują się tam także liczne opactwa i klasztory bałwochwalców, których liczba jest ogromna. Na jeziorze znajduje się wiele łodzi lub barek i większych, i mniejszych, dla przejażdżki i przyjemności. Mieszkań- cy tego miasta, rękodzielnicy i kupcy, ukończywszy swoją pracę, nie myślą o niczym, jak tylko o tym, jak pozostałe godziny dnia spędzić na zabawie – ten z żoną, ów z kochanką2.
Polo opisuje te kobiety w sposób bardzo barwny:
Żyją bardzo wspaniale, wyperfumowane, w domach ozdobnych, otoczone liczną służbą. Te białogłowy są doświadczone i biegłe w sztukach wabienia i pieszczot, mowa ich żywa i przystosowana do każdego stanu i rodzaju osób, więc obcy, którzy raz tego zakoszto- wali, są jak oczarowani i tak opętani ich miłosnymi sztuczkami, że już nigdy nie mogą ich zapomnieć. Jeśli się zdarzy, że wracają do domu, opowiadają, że byli w Kinsaj, mieście nieba, i tęsknią do dni, kiedy znów tam powrócą3.
Wygląda na to, że Marco Polo, wówczas dwudziestoparolatek, doświadczył na własnej skórze wszystkich tych dobrodziejstw. Opisuje też rozmaite rozkosze kulinarne. Chiny nie tylko mogły się pochwalić własną, całkiem oryginalną kuchnią, ale również składnikami zupełnie nieznanymi w Europie, jak ryż czy maka- ron ryżowy. W Kinsaju:
gdy się widzi takie olbrzymie ilości ryb tłustych i smacznych, zdaje się niemożliwością, aby zostały wszystkie sprzedane, a jednak w niedługim czasie wszystko zostaje rozchwytane, tak wielka jest liczba mieszkańców przyzwyczajonych do wykwintnego życia, któ- rzy jedzą i ryby, i mięso podczas tego samego posiłku4.
Nic dziwnego, że niewielu dawało wiarę opowieściom Il Mi- lione. Co ciekawe, Kinsaj Polo zidentyfikowano jako współczes- ne Hangzhou. Wydaje się też, że pomijając kilka miejsc lekko podkoloryzowanych (brzeg jeziora miał dziesięć, a nie trzy- dzieści mil), jego opis jest prawdziwy. Jego opis potwierdzony jest przez tekst współczesnego mu perskiego historyka Wassafa, a także przez słowa wędrownego franciszkanina Odoryka z Por- denone*, który przejeżdżał przez Kinsaj jakieś czterdzieści lat później i twierdził, że jest to „największe miasto na świecie, jak również najszlachetniejsze”.
Nie sposób zaprzeczyć, że spisana przez Rustichella wersja podróży Marco Polo zawiera od czasu do czasu jakąś przesadę, a nawet jawne kłamstwo. Ostatecznie z zawodu był on auto- rem romansów rycerskich, nie widział więc nic złego w tym, aby czasem wstawić w tekst kawałki żywcem wzięte ze swych dawnych dzieł. Na przykład scena, w której Polo opisuje swoje drugie spotkanie z Kubilaj-chanem, stanowi lustrzane odbicie wcześniejszej opowieści Rustichella o przyjeździe legendarne- go Tristana na dwór króla Artura w zamku Camelot. Innym powodem podważania wiarygodności opowieści Marco Polo jest to, że kompletnie pomija on rzeczy tak wyraziste jak picie herbaty, jedzenie pałeczkami, druk czy Wielki Mur*. Możliwe, że Polo wspominał o tych sprawach, ale Rustichello uznał je za zbyt niewiarygodne, by mogły znaleźć się w gotowym dziele. Mimo „wkładu” Rustichella większość opisów Marco Polo zy- skała potwierdzenie w relacjach późniejszych autorów. Trzeba było jednak na takie potwierdzenie sporo poczekać – niektóre odległe rejony Azji Południowo-Wschodniej czy Birmy nie miały oglądać twarzy żadnego Europejczyka przez kolejnych ponad sześćset lat (aż do drugiej wojny światowej). A co do cudów po- miniętych, sam Polo miał w tej sprawie gotowe wyjaśnienie. Na łożu śmierci, w roku 1324, miał powiedzieć: „Nie opowiedziałem nawet połowy tego, co widziałem”.
Pojawienie się Odoryka z Pordenone w Kinsaju na początku XIV wieku potwierdza, że Polowie nie byli jedynymi Wenecjana- mi wypuszczającymi się poza granicę znanego wówczas świata. Ledwie pół wieku po śmierci Marco Polo bracia Nicolò i Antonio Zeno, członkowie znanego rodu, z którego wywodzili się liczni dożowie i admirałowie, mieli opłynąć Wyspy Brytyjskie i do- trzeć aż do skutej lodem wyspy zwanej Engronland. Sugerowano, że może chodzić o Grenlandię, ale opis klasztoru ogrzewanego wrzącą wodą wypływającą z ziemi sugeruje raczej Islandię. Bra- cia Zeno mieli później wyruszyć do krainy zwanej Estotiland, gdzie spotkali rdzennych Amerykanów, Innuitów w kajakach, mieszkających w igloo, a także nordyckie osady na Labradorze, które miały wymrzeć pod koniec XIV wieku. (I wszystko to po- nad sto lat przed wyprawą pochodzącego z Genui Krzysztofa Kolumba)*.
W tym samym stuleciu wenecki geograf Marino Sanuto (zwa- ny Starszym dla odróżnienia od dobrze znanego pamiętnikarza żyjącego dwieście lat później) podróżował przez Lewant, a także na północ aż do Bałtyku. Po powrocie do Wenecji zaczął tworzyć złożony z pięciu arkuszy atlas znanego świata, wykorzystując wcześniej istniejące mapy, jak również własne odkrycia. Atlas obejmował terytorium od Flandrii po Morze Azowskie, od Skan- dynawii po Afrykę. Chociaż mówi się, że Sanuto wykorzystał też informacje z dzieła Marco Polo, to jego atlas nie mówi wiele o Chinach czy Indiach. Najciekawsze dokonania kartograficzne dotyczą Palestyny i Egiptu. Jak w wypadku wielu innych map tak i tu można dostrzec ukryty cel. Sanuto propagował ideę szeroko zakrojonej krucjaty, która podbiłaby deltę Nilu i cały Egipt, a po- tem ruszyła w stronę Palestyny. Później miałaby nastąpić bloka- da handlowa całego terytorium muzułmańskiego od Syrii przez Afrykę Północną aż po Granadę w Hiszpanii. Efektem miała być ruina świata arabskiego, a po niej desant chrześcijańskiej floty przez Zatokę Perską, wpłynięcie na Ocean Indyjski i przejęcie szklaków handlu przyprawami. Tego typu ogólnoświatowe am- bicje były symptomatyczne dla Wenecji na początku XIV wieku. Gdyby tylko Wenecjanom udało się pokonać Genuę, z którą cały czas walczyli, świat stanąłby przed nimi otworem.
Śmiałe plany Sanuta miały na celu pokonanie zarówno Genu- eńczyków, jak i Arabów, okazało się jednak, że to Genueńczycy są bardziej śmiali. Nie tylko upokarzająco pokonali Wenecjan pod Curzolą w roku 1298, ale okazali się również odważniejsi w planowaniu dalekich wypraw handlowych. Już w roku 1277 pierwsze statki handlowe z Genui dotarły na Morze Północne do Sluys, portu Brugii. Statki weneckie miały się tam pojawić dopiero w roku 1314. A kiedy Wenecjanie jedynie czytali o legen- darnej wyprawie Świętego Brendana Żeglarza, bracia Ugolino i Vandino Vivaldi z Genui wypłynęli w roku 1291 za Cieśninę Gibraltarską i pożeglowali na Atlantyk, szukając morskiej drogi do Indii. Chociaż nigdy już o nich nie słyszano, to sugeruje się, że mogli dobić do brzegu Wysp Kanaryjskich, a później ruszyć dalej na zachód zachęcani przez dwóch księży, którzy na wypra- wę zabrali ze sobą dzieła swego kolegi franciszkanina, Rogera Bacona. Inna legenda głosi, że bracia Vivaldi okrążyli Afrykę i zostali wzięci do niewoli przez legendarnego chrześcijańskiego króla Księdza Jana.
Do roku 1306 Genueńczycy dotarli do Polski, a w roku 1374 Genueńczyk Luchino Tarigo wpłynął z Morza Czarnego na rze- kę Don, po czym przeniósł swój statek jakieś pięćdziesiąt kilo- metrów lądem do rzeki Wołgi, którą popłynął aż do Morza Kaspijskiego. Były to pierwsze genueńskie statki na tych wodach.
Przedsiębiorczy Genueńczycy, których Polo obserwował na tym morzu niemal stulecie wcześniej, nie przenosili tam swoich stat- ków lądem, ale po prostu wynajmowali statki miejscowe, które następnie pływały pod genueńską banderą. Niestety po dotarciu na Morze Kaspijskie Tarigo porzucił wszelkie ambicje handlowe i zajął się piractwem, które pozwoliło mu zgromadzić fortunę kosztem bezbronnych jednostek pływających na tym śródlądo- wym morzu.
Tak jak z handlem, tak i z walutą handlową: tu również Genu- eńczycy wyprzedzili Wenecjan. Aby ułatwić handel i zmargina- lizować swych najważniejszych rywali, Genueńczycy postanowili wprowadzić własną rozpoznawalną i solidną walutę. W roku
1252 wypuścili złotą monetę zwaną genoin*. Minęło ponad dwadzieścia lat, zanim Wenecjanie zrozumieli znaczenie posiadania własnej, rozpoznawalnej na całym świecie waluty. W roku 1284 zaczęli bić własne złote dukaty. Te małe lśniące monety wypusz- czała stara La Zecca (mennica), dlatego też miejscowi zwali je zecchini (od tego słowa pochodzą nasze „cekiny”). W tym sa- mym roku inny ważny handlowy rywal Wenecji – Florencja – wypuścił własnego złotego florena. W świecie handlu jest jednak tak, że często to nie pionierzy najwięcej korzystają na odkryciach i innowacjach. Chociaż to Genueńczycy byli śmielsi w swych przedsięwzięciach handlowych, to Florentyńczycy i Wenecjanie okazali się lepszymi bankierami. Florentyńczycy rozwinęli sieć banków od Genewy po Brugię. Wenecja również dysponowa- ła siecią bankową, sięgającą na północ aż do Brugii. Republika miała nawet regularne usługi pocztowe lądowe między dwoma miastami, pokrywające odległość tysiąca stu kilometrów. Po- słańcy jeździli konno między placówkami, przez co przesyłka docierała na miejsce w ciągu siedmiu dni. O ile jednak Florencja miała sieć banków w Europie, o tyle Wenecjanie mieli agencje bankowe również w Lewancie – co zapewniało im dostęp do rynków Azji. To właśnie sieć małych wspieranych przez państwo banków na wschodzie Morza Śródziemnego, a także efektywna biurokracja pozwoliły ostatecznie Wenecji prześcignąć rywali.
W przeciwieństwie do innych miast i krajów Europy położo- na na wyspach Wenecja praktycznie nie miała własnego rolnic- twa ani przemysłu z wyjątkiem stoczni i manufaktur szkła na Murano. O ile bankierskie miasta Florencja i Siena prowadziły kwitnący handel wełną, i nawet Genua miała rolnicze zaplecze, powiązane z Mediolanem i Europą Północną, to Wenecja pole- gała głównie na imporcie i eksporcie morskim. A coraz większa część tego handlu zaczęła dotyczyć kruszców.
W tych czasach najbardziej ceniony kruszec stanowiło zło- to, ale ze względów praktycznych potrzebna była również mniej warta waluta srebrna. Cesarstwo bizantyńskie, a także północ- noeuropejskie Święte Cesarstwo Rzymskie opierały się na mone- cie srebrnej. Kursy wymiany między złotem a srebrem znacznie odbiegały od siebie w różnych miejscach Europy i Lewantu. Na początku XIII wieku Wenecja zaczęła importować duże ilo- ści srebra z kopalni na Węgrzech, w Niemczech i w Czechach. Wkrótce około dwudziestu pięciu procent europejskiego wydo- bycia srebra trafiało do Wenecji. Następnie eksportowano je do wschodniej części basenu Morza Śródziemnego. To w tej materii wenecka administracja wykazała się zmysłem handlowym.
Dwa razy do roku pod silną ochroną weneckiej floty wojennej jakieś dwa tuziny statków handlowych załadowanych srebrem płynęły do Egiptu i Lewantu. Srebra brakowało w całej Azji, a jego wartość wobec złota była relatywnie duża, co przynosi- ło ogromne zyski weneckim handlarzom kruszcami. Co więcej, w pierwszych dekadach XIII wieku znacznie wzrosło azjatyckie zapotrzebowanie na srebro. Marco Polo w czasie swych podró- ży do Chin zaobserwował stosowanie banknotów, robionych „z taką powagą i namaszczeniem, jakby to było złoto lub srebro czyste”5. Ta innowacja do Europy jeszcze nie dotarła, a nawet i w Chinach nie w pełni rozumiano konsekwencje jej wprowa- dzenia. Przede wszystkim waluta papierowa miała pokrycie w srebrze (jak również w drogocennych kamieniach i w złocie). Kiedy jednak zapotrzebowanie cesarza na banknoty wzrastało, kazał (wedle Polo) wytworzyć je „w tak wielkiej ilości, że mógłby za nie wykupić wszystkie skarbce świata”6. W rezultacie nastąpi- ła nieunikniona inflacja i spadek wartości pieniądza papierowe- go. A chociaż jednak cesarz wymagał, by kupcy wykorzystywali ten rodzaj waluty, wielu z nich zaczęło traktować pewniejszą i bardziej wiarygodną walutę srebrną jako formę lokaty kapita- łu. Chociaż Chiny dysponowały rozległym terytorium, to miały mały dostęp do srebra. Wkrótce zaczęło ono napływać wzdłuż szlaków jedwabiu i przypraw z Lewantu. Dostawy z Wenecji się zwiększyły, a flota wenecka wracała z tańszym złotem z Indii i z kopalni w Sudanie, Ghanie, Mali, a nawet w legendarnym Wielkim Zimbabwe.
Rozsądnie ograniczając wypuszczanie tego znacznego im- portu złota, Wenecja była w stanie narzucić wysoki kurs złote- go weneckiego dukata. W latach trzydziestych XIV wieku stało się jasne, że taka polityka służy również florenckiemu floreno- wi. W rezultacie to floren i florenckie banki zaczęły zyskiwać przewagę w Italii i w całej Europie. W reakcji na tę sytuację Wenecja zaczęła w roku 1335 potajemnie zmieniać swą politykę, wypuszczając znaczne ilości złota, równocześnie zatrzymując znaczne zapasy srebra, przez co kurs złota wobec brakującego srebra znacząco spadł w całej Europie. Ta polityka osiągnęła swój szczyt w roku 1345, kiedy florenckie i sieneńskie banki stały się zakładnikami znacznych pożyczek i inwestycji w złocie, które- go cena zaczęła gwałtownie spadać. Mimo to banki Florencji miały nadal dostęp do znacznych zasobów i mogły przetrwać tę niepogodę. W tym samym czasie okazało się jednak, że angiel- ski król Edward III został bankrutem przez swój upór w pro- wadzeniu wojny stuletniej przeciw Francji. Postanowił więc nie spłacać długów wobec Florencji. Przyczyniło się to do upadku dwóch największych banków florencko-sieneńskich w roku 1345, zarządzanych przez rodziny Bardich i Peruzzich. Rok później upadł trzeci największy florencki bank, należący do rodziny Ac- ciaiuolich. Reperkusje tych upadków, a także powszechny spadek zbiorów w roku 1346 i 1347 wstrząsnęły europejską gospodarką. Bankom na całym kontynencie zaczęło brakować funduszy. Bez inwestycji lądowy handel europejski podupadł – morski wenecki zaś cały czas kwitł.
Wenecja dzięki bogactwu płynącemu z rosnącej wartości re- zerw srebra mogła teraz pozwolić sobie na kupowanie ogrom- nych ilości zboża ze wschodu Morza Śródziemnego, a także kontynuować finansowanie innych przedsięwzięć handlowych. Rosnące imperium weneckie na wschodzie, które obejmowało już wówczas greckie wyspy takie jak Eubea i Kreta, a także pre- ferencyjne prawa handlowe na Cyprze pozwalały sprowadzać to- wary niezbędne, takie jak zboże, po znacznie zaniżonych cenach, handel kruszcami zaś nadal rozkwitał. Co więcej, weneckie ma- nipulacje walutowe znacznie podkopały potęgę Genui, którą dotknął również kryzys handlu transalpejskiego. Od szczytu genueńskiej potęgi po bitwie pod Curzolą w roku 1298 handel miasta zmniejszył się o ponad pięćdziesiąt procent. W tym sa- mym czasie handel wenecki urósł o niemal czterdzieści procent.
Nie sposób w tej weneckiej polityce finansowych manipula- cji nie dostrzec indywidualnej ręki jakiegoś wybitnego pioniera ekonomii. Wszystko to opierało się na czymś więcej niż teorii: wymagało stałego i potajemnego kontrolowania najmniejszych wahań kursów walut i równoczesnego utrzymywania równo- wagi. Potrzebne było również zaufanie wobec samego systemu finansowego, zagrożonego przez ryzykowne operacje. A jednak tożsamość tego geniusza finansowego pozostaje na zawsze ukry- ta w gąszczu anonimowych miejskich rajców i wspierającej ich machiny urzędników.
Ponieważ Wenecją rządziło kilka rad, a doża był jedynie figu- rantem, wytworzyła się tam biurokracja, z którą nikt nie mógł rywalizować. Służba cywilna Wenecji była tak efektywna, dro- biazgowa i wszechogarniająca, że każda dziedzina życia – od po- pulacji przez dostawy handlowe po ceny kwiatów – była szczegó- łowo księgowana. Nie bez powodu szwajcarski badacz renesansu Jacob Burckhardt powiedział, że Wenecja „mogłaby się słusznie uważać za kolebkę nowoczesnej statystyki”7.
Z pomocą tych zręcznych operacji finansowych wywołano zmianę samych fundamentów całej gospodarki. Jeden błędny krok i cały ogólnoeuropejski system pieniężny – powiązany z wiarą w wartość cennych metali – mógł się zawalić. W przeci- wieństwie do „milionów” Polo, które wyśmiano jako zmyślone, tutaj pojawiły się prawdziwe miliony, wyczarowane z niczego.
W rezultacie La Serenissima zaczęła dominować. Przygoda, śmiałość i odrobina szczęścia – takie wartości charakteryzowa- ły ten wczesny okres weneckiej historii. Takie cechy mieli też ówcześni liderzy, zarówno odkrywcy, jak i finansiści. A jednak sukces Wenecji można było zbudować jedynie na solidnej pod- stawie, jaką były stabilne i godne zaufania miejskie instytucje, które na co dzień zwalczały wszelką indywidualność. To twórcze napięcie między indywidualnościami a instytucjami napędzało ówczesną Wenecję.