Nadmuchiwane czołgi, fałszywe lotniska, armia duchów, czyli jak ogłupiano wrogów w trakcie II wojny światowej
Skuteczne wyprowadzenie w pole przeciwnika na polu walki jest czasem kluczem do sukcesu. Do takiego wniosku często dochodzili dowódcy w czasie II wojny światowej starając się zwrócić uwagę wroga na fałszywe lub wręcz nieistniejące jednostki. W ten sposób można zmusić wrogą armię do skoncentrowania sił w zupełnie innym miejscu, zmarnowania amunicji na atrapy, a jednocześnie zaoszczędzić trochę własnej oraz przede wszystkim utracić mniej własnych żołnierzy. Taką taktyką w czasie II wojny światowej posługiwali się przede wszystkim alianci, ale i np. Japonia.
Jeśli szukasz więcej informacji i ciekawostek historycznych, sprawdź także zebrane w tym miejscu artykuły o II wojnie światowej.
Z tego artykułu dowiesz się:
Milionowa fikcyjna armia generała Pattona
Sformowanie, cel istnienia i sposób działania FUSAG
Najsłynniejszym przykładem wykorzystania fałszywych jednostek wojskowych dla zmylenia przeciwnika była operacja polegająca na przekonaniu Niemców o tym, że do lądowania aliantów dojdzie nie w Normandii, a w Cieśninie Kaletańskiej. W tym celu postanowiono stworzyć fikcyjną armię, która miała szykować się do przeprowadzenia desantu. Armię te nazwano First United States Army Group (FUSAG). W jej skład wchodzić miały 1 Armia Kanady oraz 3 Armia USA, które na papierze razem miały dysponować 20 dywizjami, z których 5 stanowić miały dywizje pancerne. Aby jeszcze bardziej uwiarygodnić istnienie tej milionowej armii na jej „czele” postawiono słynnego generała George’a Smitha Pattona. A wszystko to działo się w ramach szerszej Operacji „Fortitude South”, o której będzie jeszcze mowa.
Technicznie alianci do operacji przygotowali się bez zarzutu. Tak o tej logistyce napisał Mirosław Derecki: „Zamówiono w Stanach Zjednoczonych setki wykonanych z cienkiej gumy makiet czołgów, samolotów, dział samobieżnych, w wielkości naturalnej. Po dostarczeniu krytymi ciężarówkami, w zapieczętowanych skrzyniach, do odpowiednich „rejonów koncentracji” w południowo-wschodniej Anglii wszystkie te „pojazdy bojowe”, nadmuchiwano i ustawiano, „zamaskowane” w miejscu obozowania ich macierzystych jednostek”.
Podejmowano też liczne dodatkowe działania, które miały utwierdzić Niemców w przekonaniu, że do lądowania dojdzie rzeczywiście w rejonie Pas de Calais. W miejscu, gdzie fikcyjna armia była zlokalizowana, puszczano w teren samochody z krótkofalówkami, których operatorzy mieli wymieniać się meldunkami, a nawet kłócić się np. o niedostateczne ich zdaniem zaopatrzenie. Pozorowano w ten sposób obecność niezliczonej liczby żołnierzy. Co więcej, specjalnie prowadzono również wzmożone bombardowania w miejscach, gdzie rzekomy desant miałby nastąpić.
Polski wątek w Operacji „Fortitude” – agent Brutus
Trzeba podkreślić, że w całej operacji istotny był pewien polski „wątek”. Był nim agent Brutus, czyli polski podwójny agent Roman Czerniawski. Był on w tamtym czasie na tyle szanowany przez Niemców, że wiadomości od niego po zakodowaniu Enigmą trafiały do dowództwa Abwehry z następującą adnotacją: „źródło – agent wyjątkowo ważny”. I to właśnie on został przydzielony do sztabu generała Pattona oraz Eisenhowera, co dało mu możliwości prowadzenia „infiltracji”, a następnie przekazywania Niemcom niezwykle „ważnych” informacji o działalności FUSAG. Działalność Brutusa była dodatkowo wspomagana poprzez zdemaskowanych niemieckich agentów, których alianci mieli już pod swoją kontrolą.
Kluczowy meldunek został przez Brutusa nadany 8 czerwca 1944 roku, kiedy to poinformował Niemców, że w kwaterze generała Pattona w Dover widział nie tylko gen. Eisenhowera, ale i Winstona Churchilla oraz samego króla Jerzego VI. Nawet kiedy prawdziwa inwazja już się rozpoczęła, Brutus w dalszym ciągu wysyłał swoje meldunki, uzasadniając, dlaczego aliantów wciąż nie ma w Pas de Calais. Wspominał o różnych nieprzewidzianych przeszkodach, czy też o sporach w dowództwie. Roman Czerniawski miał jeszcze w latach 80. okazję pochwalić się swoją rolą. W roku 1985 udzielił bowiem w Londynie wywiadu Michelowi Leclerqowi, dziennikarzowi francuskiego „Paris Match”.
„Armia Duchów” i jej sukcesy „bojowe”
Geneza sformowania „Armii Duchów”, jej skład osobowy
Świetnym przykładem zakrojonej na olbrzymią skalę operacji zmylenia przeciwnika w trakcie II wojny światowej była też działalność tzw. „Armii Duchów”, która miała wywieźć w pole Niemców. Chociaż szacuje się, że dzięki jej działalności w czasie wojny zginęło od 15 do nawet 30 000 mniej alianckich żołnierzy, to jeszcze trochę ponad ćwierć wieku temu w ogóle nie mielibyśmy prawa o niej wiedzieć. Tuż po wojnie bowiem „żołnierzom” tej armii zakazano mówić o jej działalności (zapewne Amerykanie zamierzali wykorzystać zastosowane rozwiązania także na innych polach), a akta dotyczące Armii zostały odtajnione dopiero w roku 1996.
Można też wskazać wydarzenie, które mogło stać się później inspiracją do powołania tego oddziału. Otóż w roku 1942 podczas bitwy pod El-Alamein alianci ustawili naprzeciw armii Erwina Rommla atrapy artylerii i czołgów. Niemcy dali się zmylić i uderzyli na „wroga”, a w międzyczasie zostali zaatakowani przez prawdziwe oddziały. W późniejszym czasie orędownikiem takiej działalności stał się służący w rezerwie marynarki USA w Wielkiej Brytanii Douglas Fairbanks Jr, któremu ponoć udało się zainteresować nią nawet samego Theodore’a Roosevelta.
W samym tym specyficznym oddziale „służyło” łącznie tylko około 1 100 osób. Nie byli to jednak żołnierze jako tacy, bowiem rekrutowali się spośród ludzi, którzy w normalnych warunkach do wojska by raczej nie trafili. A więc byli to przede wszystkim aktorzy, ale i malarze, charakteryzatorzy czy nawet muzycy. Pochodzili zazwyczaj z Hollywood oraz ze szkół plastycznych oraz filmowych.
Działalność „bojowa” żołnierzy – Duchów
Pierwsze treningi „Duchy” rozpoczęły w roku 1944. Później jednak mieli wsławić się – w kręgach wojskowych oczywiście, bo na zewnątrz nikt nie miał prawa o tym wiedzieć – specyficznym udziałem w Operacji „Fortitude”. W dużej mierze jej celem było zmylenie Niemców co do miejsc lądowania aliantów, a później kierunków przemieszczania się wojsk oraz prowadzonych działań bojowych. Przykładowo ich zasługą było zbudowanie fałszywego pływającego portu, który miał ściągać uwagę niemieckich obrońców. O wiele ciekawsza była jednak ich działalność już na lądzie.
Jak zaś ta działalność wyglądała? Drogami jechały atrapy czołgów nakładane na jeepy, puste ciężarówki udające transporty żołnierzy, ustawiane były gumowe, nadmuchiwane czołgi, a wraz z transportami przemieszczano potężny sprzęt nagłaśniający, przez który puszczano ryk silników, a nawet marsz kolumny piechoty. Rafał Geremek wspomina nawet, że otoczeni przez „przeważające siły” Niemcy w porcie Brest zdecydowali się skapitulować. Takie sytuacje były zresztą dosyć problematyczne dla Duchów, ponieważ musieli najpierw zawiadomić rzeczywiste oddziały, aby te mogły pojmać jeńców. Łącznie Armię Duchów wykorzystano w 21 bitwach.
Dbano też o dezinformację w terenie. „Żołnierze” nosili emblematy rzeczywistych jednostek wojskowych, sam słynny emblemat ducha był tajny. Stale imitowano komunikaty radiowe, które miały dodatkowo zdezorientować Niemców. Duchy często opowiadały też miejscowej ludności francuskiej o planowanych i zrealizowanych „działaniach” na froncie, ponieważ dowództwo miało nadzieję, że przez kolaborantów informacje te dotrą do niemieckich agentów. Sprawdź także zebrane w tym miejscu artykuły o Adolfie Hitlerze.
Japońskie bambusowe oraz malowane na ziemi samoloty i „wulkaniczne” czołgi
Pewne tricki w swoim arsenale mieli także Japończycy. Chociaż w niektórych powojennych wydawnictwach Amerykanie twierdzili, że były one słabej jakości, to jednak nie możemy zapominać, że były to wypowiedzi z punktu widzenia zwycięzców wojny. Pewnym inicjatywom japońskim trudno natomiast odmówić pomysłowości. Jeszcze w trakcie wojny lub już po niej amerykańscy żołnierze na odbitych terenach znajdowali fałszywe czołgi wykonane z pyłu wulkanicznego, który jest tak miękki, że można go pociąć nożem lub też zwyczajnie zamaskowane drewniane repliki, które miały ściągać ogień amerykańskich dywizji pancernych. Japończykom zdarzało się również budować fałszywe stanowiska artylerii przeciwlotniczej, a nawet i działa. Aby było jeszcze ciekawiej: znajdowano nawet japońskich „żołnierzy” – strachy na wróble, „uzbrojone” w bambusową broń.
Dość często spotykane były japońskie atrapy samolotów. Były one zwykle wykonane z drewna, bambusów lub wręcz ze… słomy. W ten sposób konstruowano myśliwce, a nawet bombowce, które umieszczano na prawdziwych lub fałszywych lotniskach. Czasem dodawano im nawet dodatkowy, wojskowy kamuflaż, aby dodatkowo upewnić Amerykanów, że mają do czynienia z prawdziwym celem. Różnego typu atrapy samolotów zostały przez Amerykanów odkryte np. na lotnisku na Okinawie. Nierzadko musiało się zdarzać, że przelatujący nad nimi amerykańscy piloci posyłali w ich kierunku serie z karabinów maszynowych.
Niezwykle oryginalnym pomysłem japońskim było malowanie na ziemi sylwetek amerykańskich bombowców. Dlaczego amerykańskich? Odpowiedź kryje się w dokładnym wyglądzie takich malunków, widocznym z pewnego pułapu. Otóż przedstawiały one amerykańskie samoloty w ten sposób, że miało się wrażenie, iż z jednego z silników wydobywa się dym. Miało to sprawiać wrażenie, że samolot został trafiony, pali się i spada. W założeniu miało to spowodować, że lecące znacznie wyżej nad taką „przynętą” samoloty amerykańskie wezmą ją za prawdziwy samolot i zejdą niżej, aby sprawdzić, co się stało, nadziewając się na ogień japońskiej artylerii przeciwlotniczej, tym razem już prawdziwej.
Japończykom nie brak było też pomysłowości na morzu, przy czym czasem do zmylenia przeciwnika wykorzystywali rzeczywiste jednostki. Można odnaleźć informację o takiej oto sytuacji, jaka zdarzyła się w jednym z japońskich portów: na brzeg został tam wyrzucony uszkodzony statek, do czego po wielu przelotach przyzwyczaili się zarówno piloci, jak i interpretatorzy zdjęć lotniczych. Japończycy sprytnie to wykorzystali. Podpłynęli bowiem w to miejsce bliźniaczym statkiem z zaopatrzeniem, a ten uszkodzony odholowali w inne miejsce. Do tego otoczyli go barkami, aby stworzyć wrażenie koncentracji i ruchu w tym miejscu. I podczas gdy Japończycy spokojnie rozładowywali transport, Amerykanie tracili bomby na i tak już zniszczony statek i jednostki bez znaczenia strategicznego.
Autor: Herbert Gnaś
Bibliografia:
- J. Barnett-Lawrence, Dummies on the British Home Front:Decoys that Protected the UK during World War II , B.A. Thesis, University of North Carolina, Asheville 2016.
- Dummy Targets, „Naval Aviation News”, August 1, 1944.
- R. Geremek, Armia Duchów. Jak Hollywood pomogło pokonać III Rzeszę, „Newsweek”, nr 41/ 2010.
- M. Derecki, Z historii najnowszej: gigantyczny bluff (II). Operacja „Fortitude”, „Kamena”, nr 3/1986.
- P. Forbes, Dazzled and Deceived. Mimicry and Camouflage, Yale University Press, London 2009.
- Photo Interpretaion Adds Up, „Naval Aviation News”, May 1947.