Dzieci Sodderów - zginęły w pożarze czy ktoś je porwał?
Około 1:30 w nocy Jennie Sodder wyrwał ze snu zapach spalenizny. Przerażona kobieta zorientowała się, że w domu wybuchł pożar. Natychmiast obudziła męża i wraz z nim rzuciła się na ratunek dzieciom. Po opuszczeniu sypialni małżonkowie zauważyli ogień wydobywający się ze skrzynki z bezpiecznikami. Próbowali zadzwonić po pomoc, ale zorientowali się, że telefon nie działa. Zaczęli więc krzyczeć do śpiących na górze pociech, alarmując o niebezpieczeństwie. John, George junior, Marion i Sylwia zdołali wydostać się na zewnątrz. Pozostałej piątki maluchów nigdzie nie było widać.
Świąteczny koszmar
American dream
George i Jennie Sodderowie urodzili się we Włoszech. Ich rodzice wyemigrowali do Stanów Zjednoczonych, aby zrealizować swój american dream. George- sardyńczyk- mieszkał w ojczyźnie dłużej niż jego małżonka, bo aż do ukończenia 13 roku życia. Osiadł w Pensylwanii, gdzie pracował jako pomocnik na kolei, nosząc wodę i prowiant robotnikom. Po kilku latach przeniósł się do Smithers w Wirginii Zachodniej, gdzie najpierw zatrudnił się na stanowisku kierowcy, a gdy zdobył niezbędne doświadczenie, założył własną firmę transportową, przewożącą ziemię oraz węgiel.
W tym okresie młody przedsiębiorca poznał krajankę Jennie Cipriani, która opuściła Włochy w wieku zaledwie trzech lat. Para zapałała do siebie gorącym uczuciem i niedługo później powiedziała sobie sakramentalne tak. W latach 1923–1943 małżeństwo powitało na świecie w sumie dziesięcioro dzieci. Cała gromadka osiadła w Fayetteville w Wirginii Zachodniej, gdzie zajęła dwupiętrowy drewniany dom z pokaźnym ogrodem.
Sodderowie bez problemów odnaleźli się w mieście, którego społeczność składała się w dużej mierze z podobnych im włoskich imigrantów. Biznes transportowy George'a prosperował i wkrótce stali się „jedną z najbardziej szanowanych rodzin z klasy średniej w okolicy”.
Cicha noc
Była wigilia Bożego Narodzenia 1945 r. Sodderowie celebrowali wspólnie radosne święto wraz z dziewięciorgiem dzieci (jeden z synów pary- Joe- służył w amerykańskiej armii i miał na dniach wrócić do domu). Kiedy nadszedł wieczór senior rodu i dwóch najstarszych chłopców- 23-letni John i 16-letni George junior postanowili wcześniej pójść do łóżka, ponieważ byli zmęczeni długim dniem pracy w rodzinnej firmie transportowej. Pięciorgu młodszych dzieci pozwolono z kolei zostać nieco dłużej w salonie, aby mogły się nacieszyć zabawkami, zakupionymi na tę okoliczność przez 17-letnią Mary Ann „Marion” Sodder.
Około 22:30 Jennie Sodder również poczuła się senna, udała się więc do sypialni, zabierając ze sobą 3-letnią córeczkę Sylvię. Trzydzieści minut po północy kobieta zerwała się na równe nogi, obudzona dzwonkiem telefonu. Zeszła ponownie na dół i podniosła słuchawkę. Kobiecy głos zapytał ją o kogoś, kogo Jennie nie znała. Poinformowała więc nieznajomą, że wykręciła zły numer. Rozmówczyni pani Sodder zaśmiała się dziwnie i zakończyła połączenie.
Jennie uznała całą sytuację za mało śmieszny żart i udała się z powrotem na piętro. Po drodze zauważyła jeszcze, że w salonie wciąż paliło się światło. Marion spała na kanapie, była sama. Pani Sodder założyła więc, że pozostałe dzieci przebywają na strychu, gdzie znajdowała się ich sypialnia. Zgasiła światło, zaciągnęła zasłony i wróciła do swojego łóżka.
Pożar
Około 1:00 w nocy Jennie usłyszała głuchy dźwięk, jakby coś gumowego spadło na dach, a następnie potoczyło się w dół. Nie zwróciła jednak na to większej uwagi. Kolejne pół godziny później znów była na nogach. Tym razem z błogiej nieświadomości wyrwał ją zapach spalenizny. Kobieta zorientowała się, że w domu wybuchł pożar. Natychmiast obudziła męża, aby wraz z nim rzucić się na ratunek dzieciom.
Małżonkowie zauważyli ogień wydobywający się ze skrzynki z bezpiecznikami, która znajdowała się w pokoju służącym George’owi za biuro. Próbowali wezwać pomoc, ale telefon nie działał. Zaczęli krzyczeć do śpiących na górze pociech, alarmując o niebezpieczeństwie. John, George junior, Marion i Sylvia zdołali wydostać się na zewnątrz. Pozostałej piątki maluchów nigdzie nie było widać.
Ocalić od śmierci
George był przekonany, że 14-letni Maurice, 12-letnia Martha, 10-letni Louis, 8-letnia Jennie Irene i 5-letnia Betty wciąż leżą w łóżkach na strychu. Wybił więc okno i ponownie wszedł do domu, kalecząc sobie przy tym rękę. Wszystkie pomieszczenia na parterze były pochłonięte przez dym i płomienie. Mężczyzna nie był w stanie dostać się na górne piętro, postanowił więc spróbować innej taktyki. Wybiegł z powrotem na zewnątrz, mając nadzieję, że dotrze do pociech przez okno. Ku jego przerażeniu nie mógł jednak znaleźć drabiny, która zawsze stała z tyłu domu, oparta o jedną ze ścian.
George się jednak nie poddawał. Podbiegł do jednej z dwóch zaparkowanych na posesji ciężarówek. Gdyby zdołał podjechać wystarczająco blisko płonącego budynku, mógłby wdrapać się do sypialni dzieci. Auto jednak nie chciało zapalić. Podobnie zresztą, jak i stojąca obok druga maszyna. Jeszcze poprzedniego dnia obie działały bez zarzutu. Zdesperowany senior rodu próbował jeszcze ugasić pożar za pomocą wody zgromadzonej w beczce na deszczówkę. Okazało się jednak, że z uwagi na panujące mrozy woda zamieniła się w bryłę lodu. Może zainteresuje cię także ta wstrząsająca historia: Paweł M. ps. "Morda" - najpierw zabił ojca, a potem kolegów.
Dziura w ziemi
Zrozpaczona Marion Sodder pobiegła do sąsiadów, aby stamtąd zadzwonić po pomoc. Niestety w tamtych czasach do nawiązania połączenia potrzebna była telefonistka. Mimo że Marion kilkukrotnie próbowała ją wywołać, nikt się nie zgłaszał. W końcu jeden ze świadków tragedii wsiadł we własny samochód i udał się w podróż do Fayette, aby osobiście zawiadomić straż pożarną o pożodze, która uwięziła piątkę małych dzieci.
Strażacy pojawili się na miejscu dopiero około 8. Ich opieszałość nie wynikała ze złej woli, ale z niedostatków kadrowych spowodowanych wojną oraz faktem, że dowódca jednostki nie miał uprawnień do prowadzenia wozu strażackiego, cały oddział musiał więc czekać na kierowcę. Do tego czasu po drewnianym domu Sodderów pozostała jedynie piwnica przysypana górą jeszcze ciepłego, dymiącego popiołu. Dla wszystkich było jasne, że jeśli dzieci faktycznie zostały na strychu, to zapewne spłonęły żywcem.
Wypadek czy podpalenie?
Spopielenie
Policja i strażacy zaczęli rozgrzebywać zgliszcza. Nie zrobili tego jednak dość dokładnie i już około 10:00 dowódca jednostki powiedział zrozpaczonym rodzicom, że wśród osmolonych resztek nie znaleziono żadnych kości. Następnego dnia miejscowy koroner ogłosił oficjalnie, że piątka maluchów zginęła w pożarze, spowodowanym wadliwą instalacją elektryczną. Potwierdził również, że zaprószone w ten sposób płomienie miały wystarczająco wysoką temperaturę, żeby całkowicie spopielić ludzkie ciało.
Rodzicom wydano akty zgonu. 2 stycznia 1946 r. odbył się symboliczny pogrzeb Maurice’a, Marthy, Louisa, Jennie Irene i Betty. George i Jennie nie byli w stanie wziąć w nim udziału, wysłali na zastępstwo ocalałe pociechy.
Niedługo potem Sodderowie podjęli próbę powrotu do rzeczywistości. George wynajął buldożer, za pomocą którego zasypał ocalałą z pożaru piwnicę półtorametrową warstwą ziemi, przekształcając ją tym samym w ogród pamięci. Jennie posadziła tam rośliny, które do końca swoich dni troskliwie pielęgnowała. Małżonkom nie było jednak dane zapomnieć o tragedii. W miarę upływu czasu zaczęli kwestionować wszystkie oficjalne ustalenia dotyczące tragicznego pożaru. Przede wszystkim podejrzewali, że wcale nie był dziełem przypadku, a celowego działania.
Motyw polityczny
George przypomniał sobie, że jesienią 1945 r. odwiedził go nieznajomy mężczyzna. Zapytał, czy nie znalazłoby się dla niego jakieś zajęcie, ale Sodder odpowiedział przecząco. Nieznajomy, zamiast podziękować i ruszyć w swoją stronę, obszedł dom rodziny i zatrzymał się przy skrzynce z bezpiecznikami. „Pewnego dnia to spowoduje pożar”- powiedział. Dopiero wtedy obrócił się na pięcie i odszedł. George nie wziął sobie tych słów specjalnie do serca. Kilka dni wcześniej otrzymał oficjalne zaświadczenie od straży pożarnej, że instalację wykonano poprawnie.
W październiku 1945 r. pewien obwoźny sprzedawca polis ubezpieczeniowych próbował zainteresować Sodderów polisą na życie. Kiedy usłyszał odmowę, wpadł w złość i ostrzegł George'a: “Twój dom pójdzie z dymem, a twoje dzieci zginą. A to wszystko z powodu uwag, które wygłaszałeś na temat Mussoliniego”. Niedługo później pod domem rodziny zaczął się pojawiać nieznany samochód.
Faktycznie trop ten wydawał się obiecujący. George Sodder słynął w okolicy ze swoich kategorycznych poglądów. Mężczyzna wielokrotnie wypowiadał się krytycznie o włoskim dyktatorze Benito Mussolinim, doprowadzając tym samym do sporów i waśni w lokalnej społeczności włoskich imigrantów. Niektórzy z nich czuli się wręcz obrażeni obelgami kierowanymi w stronę duce. Czyżby to właśnie oni postanowili dać niepokornemu sąsiadowi nauczkę?
Wątpliwości
Sodderowie drążyli dalej. Zasięgnęli opinię fachowca zajmującego się instalacją linii telefonicznych. Mężczyzna stwierdził, że ich linia wyglądała na celowo przeciętą, nie zaś spaloną. Na policję zgłosił się zaś świadek, który twierdził, że feralnego dnia widział na posesji nieszczęsnej rodziny nieznajomego człowieka kręcącego się przy ciężarówkach George’a.
Z czasem wątpliwości było coraz więcej. Pewnego dnia mała Sylvia znalazła na podwórku okrągły przedmiot wykonany z twardej gumy. Jennie przypomniała sobie, że w nocy, w której wybuchł pożar, usłyszała hałas przypominający toczenie się czegoś po dachu. George doszedł do wniosku, że była to tak zwana „bomba ananasowa”, czyli specjalnie spreparowany granat, który wypełnia się napalmem. Za pomocą takiej bomby można zdalnie podłożyć ogień.
Gdzie są dzieci?
Bez śladu
Jennie podzielała wątpliwości męża. Na dodatek nie mogła się pogodzić z otrzymaną od strażaków informacją, że ciała jej dzieci doszczętnie spłonęły. W popiele odnaleziono przecież wiele sprzętów gospodarstwa domowego, które wciąż były rozpoznawalne. Jeśli maluchy faktycznie zginęły w płomieniach, powinny się zachować jakiekolwiek szczątki. Kobieta przeczytała w lokalnej prasie artykuł relacjonujący podobny wypadek, w którym zginęła siedmioosobowa rodzina. W zgliszczach odnaleziono 7 szkieletów.
Jennie na tym jednak nie poprzestała. Eksperymentowała z fragmentami kości zwierząt, wrzucając je do kuchennego pieca. Mimo wielogodzinnego prażenia w ogniu kości zachowywały swój kształt. Zrozpaczona matka udała się więc do miejscowego krematorium. Dowiedziała się, że ludzkie kości są w stanie przetrwać nawet dwugodzinny pobyt w piecu kremacyjnym w temperaturze około 1000 stopni Celsjusza, czyli w warunkach dalece trudniejszych, niż miały miejsce w trakcie pożaru domu Sodderów. Sprawdź także ten artykuł: Lidia Macchi - wiersz, który pomógł odnaleźć mordercę.
Jednak żyją?
W późniejszym czasie znaleźli się świadkowie, którzy mieli widzieć zaginione dzieci. Jedna z kobiet stwierdziła, że w trakcie pożaru dostrzegła piątkę maluchów siedzących w jadącym w nieznanym kierunku aucie. Pracownica przydrożnej restauracji potwierdziła te zeznania, mówiąc, że obsługiwała dzieci wraz z towarzyszącymi im dorosłymi następnego dnia rano. Rejestracja wskazywała, że samochód pochodził ze stanu Floryda.
Zdesperowani Sodderowie zdecydowali się zatrudnić prywatnego detektywa nazwiskiem C.C. Tinsley. Mężczyzna odkrył, że sprzedawca ubezpieczeń, który onegdaj groził George'owi, należał do rady doradczej koronera, która uznała pożar za wypadek. Rodzina próbowała zainteresować swoją tragedią Federalne Biuro Śledcze, jednak FBI odmówiło, twierdząc, że nie zajmują się sprawami lokalnymi.
W sierpniu 1949 r. powtórnie przeszukano teren pogorzeliska. Udało się odnaleźć kilka fragmentów ludzkich kości. W trakcie badań stwierdzono, że należały do mężczyzny w wieku od 16 do 23 lat (najstarszy z zaginionych synów Sodderów Maurice miał lat 14) i na pewno nie miały styczności z płomieniami. Ostatecznie uznano, że kości pochodziły najprawdopodobniej z ziemi użytej do wyrównania terenu. W 1950 r. sprawę zaginionych dzieci oficjalnie zamknięto.
Mimo wszystko Sodderowie nie tracili nadziei. Wydrukowali ulotki ze zdjęciami swoich pociech i zaoferowali nagrodę w wysokości 5000 dolarów za informacje na temat ich losu. Wkrótce podwoili tę kwotę do 10 000 dolarów. Zatrudnili kolejnego prywatnego detektywa, jednak jego wysiłki nie przyniosły większych rezultatów. George Sodder zmarł 16 sierpnia 1969 r., a Jennie 15 lutego 1989 r. Najmłodsza z 10 dzieci, Sylvia, odeszła 21 kwietnia 2021 r.
Źródła:
- Casefile Presents, Case 192: The Sodder Children, https://www.youtube.com/watch?v=nFsjLKSjrBw
- https://the-line-up.com/sodder-children-disappearance-1945
- M.Newton, The Encyclopedia of Unsolved Crimes, https://books.google.pl/books?id=gijG7fSwvjAC&pg=PA349&lpg=PA349&dq=sodder+children&source=bl&ots=KS-DEUfKxw&sig=ACfU3U0rWj0jXII3MnOUUM4vjjzlYwjehg&hl=en&sa=X&ved=2ahUKEwjnla-BxoWGAxWFExAIHTFtCMo4FBDoAXoECAMQAw#v=onepage&q=sodder%20children&f=false
- https://www.legendsofamerica.com/missing-sodder-children/
- https://people.howstuffworks.com/sodder-children.htm
- https://www.abc.net.au/news/2023-12-25/the-mystery-of-the-vanished-sodder-children/103245390
- https://www.huffpost.com/entry/sodder-children-disappearance-unsolved-mystery_n_6574961ae4b09724b4345a46
- https://www.smithsonianmag.com/history/the-children-who-went-up-in-smoke-172429802/
- https://en.wikipedia.org/wiki/Sodder_children_disappearance