Trup na Dworcu Wschodnim

Przystojny elegant

Wysocki wytężył pamięć. Po kilku chwilach uprzytomnił sobie, że mniej więcej przed dziesięcioma dniami widział przystojnego, elegancko ubranego młodego mężczyznę właśnie z tą walizką. Nieznajomy zdeponował w przechowalni niepozorny bagaż o wymiarach 80 na 40 cm, a następnie oddalił w pośpiechu. Nikt go więcej nie widział.

Ekspedytor powiadomił o nieprzyjemnym incydencie przełożonego, starszego przodownika Jana Wolińskiego. Woliński zezwolił na otwarcie psującej powietrze walizki. Wszyscy byli przekonani, że w środku znajdują się zepsute produkty przemysłu mięsnego, których przystojny elegant zapomniał odebrać na czas. Rzeczywistość okazała się jednak zupełnie inna.

Corpus delicti

Uwolnione z zatrzasków wieko odskoczyło gwałtownie pod wpływem nagromadzonych w środku gazów. Oczom personelu kolejowego ukazał się pozbawiony kończyn korpus, należący bez wątpienia do kobiety. Szczątki były nabrzmiałe, a skóra miała kolor zielony, gdyż na nieszczęście przez cały ten czas leżały blisko kaloryfera. Nigdzie nie było widać głowy, która została odrąbana od reszty za pomocą ostrego narzędzia, jak podejrzewano, siekierą lub tasakiem.

Ciało zostało poddane sekcji zwłok, którą przeprowadził znany lekarz profesor Wiktor Grzywo-Dąbrowski. Mężczyzna stwierdził, że ktokolwiek tego ohydnego czynu dokonał, nie był profesjonalistą w rodzaju chirurga czy rzeźnika. Świadczyła o tym nieudolność cięć. Nogi zostały odłączone od korpusu wraz z udami oraz fragmentem brzucha, ręce z kolei przy samym tułowiu. Przyczyna śmierci denatki nie była jasna. Z uwagi na otarcia widoczne na szyi spekulowano, że kobieta została uduszona.

Nie ulegało za to wątpliwości, że była młoda, miała nie więcej niż kilkanaście lat. Wskazywała na to drobna figura i niewielkie piersi. Na szczątkach nie stwierdzono żadnych znaków szczególnych, blizn po operacji czy znamion. Kolor włosów czy oczu z oczywistych względów nie był znany, co znacznie utrudniało identyfikację zmarłej.

Walizka

Funkcjonariusze z IV Komisariatu Kolejowego ostro zabrali się do pracy. Ustalili, że makabryczny pakunek trafił do przechowalni 3 marca między godziną 23 a północą, czyli na krótko przed zamknięciem przybytku. Mundurowi rozesłali informację o koszmarnym znalezisku nie tylko po stołecznych, ale i dalszych dworcach. Podejrzewano, że na którymś z nich może się znajdować podobny pakunek wypełniony pozostałymi częściami ciała.

Walizka była jedynym punktem zaczepienia. Ten konkretny model był zupełnie nowy i nieużywany, co oznaczało, że zabójca zakupił ją w celu pozbycia się zwłok. Niestety przedmioty tego rodzaju produkowano na masową skalę, a więc były dostępne w wielu sklepach na terenie całego kraju. Jednak jako że walizka nie nosiła na sobie śladów otarć czy zabrudzeń, przyjęto hipotezę, że zabójca poruszał się z nią przez krótki czas wyłącznie na obszarze Warszawy, gdzie popełnił zbrodnię.

Śledztwo

Ktokolwiek widział

Dochodzenie trafiło do 4. Rejonu Urzędu Śledczego, a kierowali nim dwaj komisarze: Bachrach i Podgórski. Czynności szły jak po grudzie. Stołeczni policjanci nie miała dużego doświadczenia w rozwiązywaniu tego rodzaju spraw. Nie tylko nie znali tożsamości ofiary. Nie mieli również żadnych hipotez, chociażby z grubsza wskazujących na to, kto i z jakiego powodu chciał pozbawić ją życia.

Przesłuchano pasażerów, którzy 3 marca 1925 r. byli na Dworcu Wschodnim w Warszawie. Ze szczególną uwagą przepytano osoby podróżujące pociągiem relacji Dęblin- Warszawa, który wylądował w stolicy tuż przed 23:00. Zeznania złożyli również pracownicy kolei, tragarze, dorożkarze, recepcjoniści z przechowalni bagażu. Nikt nie mógł sobie przypomnieć mężczyzny z walizką.

Maria

Sprawa w końcu stała się głośna. Kto widział człowieka z walizą bronzową?[pisownia oryginalna]- pytał dziennikarz Expressu Porannego, pouczając w dalszej części tekstu, że obywatele powinni pomóc śledczym, którzy mają wyjątkowo twardy orzech do zgryzienia. Władze ufundowały nagrodę w wysokości pięciu tysięcy złotych za wskazanie mordercy i tysiąca złotych dla osoby, która pomoże ustalić personalia zabitej kobiety.

Apele medialne przyniosły skutek. 14 marca 1925 r. Julian Jankowski, kelner zamieszkały przy ulicy Widok 11, zgłosił się do Urzędu Śledczego. Mężczyzna zeznał, że zajmował stancję wraz z sublokatorką nazwiskiem Maria Michałowska. 1 marca dziewczyna wyszła z domu i po dziś dzień nie wróciła. Mundurowi postanowili sprawdzić ten trop. Ustalili, że Michałowska mieszkała przy Widok 11 od 15 grudnia 1924 wraz z koleżanką- Haliną Zawiślakówną. Obie trudniły się nierządem.

Panie do towarzystwa

W 1925 r. Maria miała 18 lub 20 lat, w zależności od źródła. Pochodziła z niewielkiej wsi pod Grodziskiem Mazowieckim. Nie chodziła do szkoły, nie potrafiła czytać ani pisać. W dzieciństwie straciła matkę. Kiedy miała 12 lat, jej ojciec ponownie się ożenił. Dorastająca dziewczyna nie mogła się porozumieć z macochą, podjęła więc decyzję o ucieczce z domu do Warszawy. Poinformowała ojca, że znalazła dobrze płatną pracę w banku, co było oczywistym kłamstwem, biorąc pod uwagę brak wykształcenia. Mężczyzna nie drążył jednak tematu. Cieszył się, że córka dobrze radziła sobie w wielkim mieście.

Maria nawiązała znajomość z Haliną Zawiślakówną. Przyjaciółki wynajmowały wspólne łóżko w kawalerce należącej do małżeństwa Jankowskich. W tamtych czasach podnajmowanie miejsc do spania nawet w tak małych lokalach nie było niczym niezwykłym. Gospodarze zdawali sobie sprawę, że kobiety wykonują najstarszy zawód świata, ale nie przejmowali się tym specjalnie. Dziewczyny oferowały swoje usługi eleganckiej i bogatej klienteli. Nosiły się modnie. Miały klasę. I, co najważniejsze, płaciły na czas.

1 marca 1925 r. dziewczyna ubrała się jak zwykle bardzo elegancko. Na ramiona zarzuciła płaszcz z foczego futra, palce przyozdobiła drogimi pierścionkami. Poinformowała pana Jankowskiego, że wybiera się na spotkanie ze znajomym. Zapowiedziała, że wróci na noc do domu. Nie wróciła. Gospodarze nie zdecydowali się zgłosić zaginięcia na policję. Uznali, że lokatorka mogła paść ofiarą alfonsa. Nie chcieli się w takie historie mieszać.

Stopa, udo

Na początku kwietnia pewna starsza mieszkanka Warszawy odnalazła w stercie śmieci ludzką stopę owiniętą w papier. Zaskoczona tym widokiem postanowiła urządzić szczątkom godny pochówek. Następnie opowiedziała o niecodziennej przygodzie swojej sąsiadce. Informacja pocztą pantoflową trafiła w końcu również do śledczych zajmujących się sprawą trupa z walizki.

Oględziny odkopanej stopy ujawniły ślady cięć identyczne z tymi, jakie nosił na sobie korpus z Dworca Wschodniego. Dwa dni później kolejny fragment zwłok Marii Michałowskiej wypłynął światło dzienne. Dosłownie. Piętnastoletni Wacław Kwiatkowski, który spędzał wolny czas, pływając po rzece łódką, wyciągnął z wody podejrzany pakunek. Już na brzegu okazało się, że było to kobiece udo owinięte w rozmiękły papier.

Głowa

23 kwietnia równie koszmarną przygodę przeżył pewien podwarszawski ogrodnik. Mężczyzna zaplanował na ten dzień prace związane z nawożeniem gleby. W tym celu zakupił beczkę nieczystości, które pochodziły z dołu kloacznego zlokalizowanego przy ulicy Inżynierskiej 5 w Warszawie. Kiedy tylko zanurzył widły w beczce, znieruchomiał. Wśród nieczystości unosiła się mocno już rozłożona ludzka głowa.

Znalezisko było trudne do zidentyfikowania. Biegli oszacowali, że zostało odcięte od reszty ciała przed mniej więcej czterema tygodniami. Rysów twarzy nie dało się ustalić. Na czubku niemal całkowicie pozbawionej tkanek czaszki ostał się jedynie fragment skalpu z kilkoma długimi, kobiecymi włosami. Szczątki okazano wezwanej na miejsce Halinie Zawiślakównie. Kobieta rozpoznała złote zęby tkwiące wciąż w szczęce denatki. Na tej podstawie uznano, że głowa należała do Marii Michałowskiej. Sprawdź także ten artykuł: Bogdan Arnold – polski seryjny morderca, który ćwiartował swoje ofiary.

Niepozorny urzędnik

Królikowski

Halina bardzo źle zniosła śmierć koleżanki. Za wszelką cenę chciała pomóc w ujęciu jej oprawcy. To właśnie ona znalazła w osobistych rzeczach Marii kartkę z numerem telefonu. W ten oto sposób śledczy trafili na trop pierwszego podejrzanego. Był nim 43-letni urzędnik wojskowy Franciszek Królikowski, kawaler zajmujący służbowy pokój na warszawskiej Cytadeli, który w przeszłości pracował w wileńskiej policji.

Mężczyzna nie był postacią kryształową. W przeszłości należał do Feldpolizei i bez oporów składał donosy na Polaków. W maju 1922 r. został skazany na dwa lata twierdzy za denuncjowanie współobywateli przed okupantem. W prywatnym życiu uchodził za kobieciarza o wybujałych potrzebach seksualnych. Stróże pracujący w Cytadeli wielokrotnie widzieli Królikowskiego w towarzystwie kobiet podejrzanej proweniencji.

Urzędnik na dodatek był mitomanem, rozsiewającym na swój temat niestworzone historie. Regularnie zażywał również kokainę. To wszystko sprawiało, że nie miał zbyt wielu przyjaciół. Ludzie na ogół go unikali, no może poza własną matką, która regularnie odwiedzała garsonierę syna, świadcząc usługi praczki i sprzątaczki.

Krew

Królikowski stał się podejrzanym numer jeden po tym, kiedy śledczy ustalili, że w dniu 1 marca 1925 o godzinie 23:30 mężczyzna był widziany w towarzystwie nieznanej kobiety, którą prowadził do swojego pokoju. Nikt nieznajomej więcej nie widział.

Śledczy pojawili się w pokoiku mężczyzny celem przeprowadzenia oględzin. Na ścianach, podłodze, szczotce do mycia podłogi, kocu oraz sienniku wypełnionego słomą odnaleziono ślady ciemnobrunatnej substancji przypominającej krew. Badania laboratoryjne potwierdziły, że była to krew ludzka. Mimo iż nie było żadnych twardych dowodów przeciwko urzędnikowi, Franciszek Królikowski trafił do aresztu.

Największy proces kryminalny

19 października 1926 r. rozpoczął się proces byłego policjanta. Sprawa przyciągnęła tłumy gapiów i była szeroko relacjonowana przez prasę. Wszyscy chcieli zobaczyć zwyrodnialca, który z zimną krwią zamordował młodą dziewczynę, zbezcześcił jej ciało, a szczątki porzucił w różnych częściach Warszawy jak bezwartościowe śmieci.

Fragmenty zwłok Marii Michałowskiej specjalnie na potrzeby sądu zostały zabalsamowane, a następnie wystawione na widok publiczny w specjalnej gablocie. W gmachu sądowym panuje niezdrowa atmosfera sensacji. Posterunki policyjne bronią dostępu do sali obrad różnym żądnym wrażeń osobnikom- donosiło czasopismo “Epoka”.

Królikowskiemu postawiono zarzut morderstwa na tle rabunkowym, jako że w dniu domniemanego spotkania z nim Michałowska miała na sobie focze futro oraz pierścionki, których wartość opiewała na kilka miesięcznych pensji urzędnika. Karą za to przestępstwo było tzw. “bezterminowe więzienie”. Mężczyzna nie przyznał się do winy.

Nierozerwany łańcuch poszlak

Oskarżenie opierało się wyłącznie na poszlakach. Profesor Grzywo- Dąbrowski orzekł, że włosy znalezione w mieszkaniu Królikowskiego należały do Michałowskiej. Jednak plam krwi nie udało się zidentyfikować, a jedynie stwierdzić, że należały do człowieka. Królikowski utrzymywał najpierw, że była to krew menstruacyjna kobiet, które zapraszał do siebie na noc. Później jednak zmienił zdanie. Stwierdził, że to on sam krwawił, ponieważ cierpiał na hemoroidy. Nie brzmiało to wiarygodnie.

Mężczyzna nie posiadał również wiarygodnego alibi. Na domiar złego papier, w któr zawinięte były szczątki kobiety, mógł pochodzić z pralni znajdującej się w Cytadeli, z której Królikowski mógł korzystać.

Z drugiej strony nie udało się bez żadnych wątpliwości udowodnić, że 1 marca Królikowski spotkał się właśnie z Michałowską. Wręcz przeciwnie. Znalazł się świadek, który twierdził, że zabita dziewczyna feralnego dnia miała się spotkać z kimś, kogo opisała pogardliwym słowem “łapciuch”, które oznaczało tyle, co oberwaniec, łachmyta. Oskarżony łapciuchem nie był, wręcz przeciwnie, na co dzień nosił się bardzo elegancko.

Zabił!

Mimo uzasadnionych wątpliwości sąd uznał Franciszka Królikowskiego za winnego i skazał go na 12 lat pozbawienia wolności. Mężczyzna nie zamierzał jednak złożyć broni i odwołał się od wyroku. W 1927 sprawa trafiła do drugiej instancji. Tym razem oskarżony został oczyszczony z wszelkich zarzutów. Nie udało się udowodnić, że miał bezpośredni związek ze zbrodnią, choć znajomości z sama Michałowską się nie wypierał. Sąd najwyższy 3 lata później odrzucił wniosek prokuratury o kasację.

Świeżo oswobodzony Franciszek Królikowski deklarował, że osobiście pomoże ustalić, co przytrafiło się nieszczęsnej Marii Michałowskiej. Nic z tych planów jednak nie wyszło. W 1938 roku mężczyzna popełnił samobójstwo. Pozostawił po sobie list pożegnalny, w którym informował krótko, że życie mu się sprzykrzyło.

Autor: Natalia Grochal

Źródła:

  1. J. Molenda, Morderstwa znad Wisły, Wydawnictwo Replika, 2022.
  2. https://www.youtube.com/watch?v=iCxvuH2jvEI&t=3621s
  3. https://ksiazki.wp.pl/morderstwa-znad-wisly-tajemnicze-i-nierozwiklane-polskie-sprawy-kryminalne-6668211065861761c
  4. Epoka: dawniej "Nowy Kurier Polski", 1926, nr 20 (259)
  5. “Echo Łódzkie”, 1926, nr 244
  6. “Express Poranny”, 1925, nr 77
ikona podziel się Przekaż dalej